czwartek, 28 lipca 2016

Gorycz brzoskwini

Czasem popełniamy błędy, których nie da się naprawić. Bo czy zgniłe jabłko można jeszcze ocalić od śmierci?
Oczywiście, że nie.
Taki owoc roztacza po sobie niesmak, który ciężko zamaskować, nawet jeśli już udało nam się go pozbyć.
Innym razem jednak potrafimy dostrzec w porę, że coś jest nie tak i możemy zapobiec zarazie. Do tego jest potrzebna umiejętność przewidywania. Nie jakieś tam zabobony czy magia.
Zwykła, dorosła odpowiedzialność.

Której mi zabrakło.
Czułam się jak zagubiona dziewczynka, która wśród lasu rąk próbuje odnaleźć jedną przyjazną dłoń. Ta dziewczynka we mnie jest słaba. Niesie ze sobą zbyt duży ciężar, zbyt wielką lalkę, która złowieszczo przygniata jej wątłe ramiona.
Chciałam krzyczeć i wierzgać, ale z mojego gardła wydostał się jedynie żałosny jęk i świst zatęchłego powietrza, które zalało moje płuca.
Uniosłam lekko głowę znad zrolowanej, wilgotnej polarowej kurtki, która służyła mi jako poduszka. Igiełki bólu zagrały mi na karku żwawy taniec, ale mimo to nie skrzywiłam się. Moje myśli już pofrunęły w stronę soczystej brzoskwini, którą obierał Harry. Sok ciekł mu po palcach, spływając aż do łokci rozgałęzionymi strumieniami.
Wyglądał na w stu procentach skupionego, gdyby nie to, że mięsień na policzku drgał mu co jakiś czas. Później dopiero zrozumiałam, że w rytm cichego oddechu Lei, skulonej za stertą skrzynek z owocami.
Z trudem podniosłam się do pionu i oparłam o lodowatą, wilgotną ścianę.
Słabe, mdłe światło sączyło się z kilku niewielkich okien, które czasy świetności miały już dawno za sobą. Wyglądały jakby ktoś specjalnie zafarbował szklane szybki na żółto-szary kolor, a potem powybijał pojedyncze z nich, tak, by tworzyły nieokreślony szyfr na tle zardzewiałych krat, dzielących okna na wzór krzyżówki. Pomiędzy białymi, obskurnymi ścianami leżały ogromne, drewniane palety z owocami, ciągnąc się aż po zapleśniały, wilgotny sufit, gdzie metalowe słupy łączyły się w konstrukcję podtrzymującą budynek.
Mimo chłodu jaki panował w hali, czułam jak pali mnie przełyk, a język prosi o odrobinę wody, jakbym co najmniej wypiła pół litra czystego alkoholu. Takie też miałam odczucia. Kręciło mi się w głowie, miałam ochotę zwymiotować wnętrzności, byle by przestały mnie tak okropnie parzyć. Powoli skierowałam wzrok na chłopaka, starając się nie myśleć o bólu jaki sprawiało mi mruganie.
- Leż. Nigdzie się nie spieszymy - mruknął gdy zobaczył jak próbuję się podnieść z legowiska. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko zabrał się za obieranie kolejnej brzoskwini.
- Gdzie jesteśmy? - usłyszałam czyiś cichy, chrapliwy głos, dopiero po chwili orientując się, że należał do mnie.
- W przetwórni owoców, jesteś bezpieczna - powiedział spokojnie, strącając skórkę owocu, która zaczepiła mu się o rąbek noża.
- Ale... - setki pytań krążyły mi po głowie, chciałam wiedzieć dlaczego tu siedzimy, jak się tu w ogóle znaleźliśmy, dlaczego czuję się jakbym zaliczyła imprezę życia w ciągu tej nocy i dlaczego do cholery nic z tego nie pamiętam?
- Uspokój się, nie mam kolejnego bandaża i nie mam zamiaru znów farbować sobie rąk twoją krwią. Wszystko sobie przypomnisz w odpowiednim czasie. Teraz leż, póki jeszcze możesz - odłożył kolejną obraną brzoskwinię na krawędź skrzyni i sięgnął po kolejną. Czy ja przed chwilą powiedziałam to wszystko na głos?
- Po co je obierasz? - szepnęłam by nie nadwyrężać gardła.
- Żeby mieć zajęcie.
- Marnujesz...
- D a j  -  m i  -  s p o k ó j - jego głos zaczął się łamać. Widziałam, że dusi w sobie emocje, ale w zupełnie inny sposób niż ja. On starał się odwrócić swoją uwagę, oszukać samego siebie, by nie dopuścić do siebie złych myśli. Budował wokół siebie żelazną barierę skupienia i opanowania. Ja natomiast, brnęłam w to bagno, aż znajdowałam choćby najmniejszy punkt zaczepienia, jednak często zanim go dostrzegałam, zaczynałam zatracać się i gubić we własnych myślach.
- One się zepsują -  w tym momencie zrozumiałam, że posunęłam się o krok za daleko.
- Czy mogłabyś choć na chwilę nie czepiać się tego co robię?! W przeciwieństwie do Ciebie moje czyny nie narażają nikogo na śmierć - warknął.
Uderzyłam w ścianę jego muru.
- O co ci chodzi?
- To ty mi lepiej powiedz o co tobie chodzi? Naprawdę nic nie pamiętasz? Możesz się odczepić choć na chwilę? - jego policzek drgał niebezpiecznie mocno. Gdyby nie jego mina i chłodny ton, pomyślałabym, że powstrzymuje śmiech.
- Harry, proszę, przestań... - przyłożyłam dłoń do głowy i ześlizgnęłam się po ścianie z powrotem na koce.
- Gaby...? - brzoskwinia wypadła mu z rąk uderzając o posadzkę z cichym plaśnięciem. Chwilę później w jej ślady poszedł nóż. Poczułam jak mój kark zalewa fala gorąca, zupełnie jakbym zanurzyła się po szyję w gotującym się kleju.

Widziałam jak Harry czołga się w moją stronę z niemym przerażeniem wymalowanym na swojej bladej, szarej twarzy.

- Jak ona się czuje? - zapytałam jakby nigdy nic się nie stało. Nie chciałam się nad sobą użalać, nawet jeśli miałam do tego pełne prawo.

- Nie wiem - szepnął cicho, tak, jakby bał się prawdy - nie wiem, nie wiem...

- A jak ty się czujesz? - to pytanie wydawało mi się głupie już nawet wtedy, gdy jeszcze odbijało się echem w mojej głowie.

Chłopak skrzywił się nieznacznie.

- Dobrze. Bardzo dobrze. Świetnie - ironizował - Dawno nie miałem tak wspaniałego humoru.

Musiałam przybrać taki wyraz twarzy, jakby sarkazm nie do końca do mnie dotarł, bo Cleveland westchnął cicho i jeszcze ciszej powiedział:

- Jest o wiele gorzej niż myślisz. Ja... ja nie potrafię tak, Gabrielle... z każdą sekundą mam wrażenie, że właśnie w tym momencie ktoś ginie tylko i wyłącznie z naszej głupoty. Wydaliśmy cię, wiedzą kim jesteś i jak ciebie szukać, oni tu przyjdą i...

- Harry, będzie dobrze - te bezsensowne słowa wydawały się jeszcze bardziej go dobić.

- Cholera, czy ty nie rozumiesz? Oni wiedzą o bunkrach, wydaliśmy ich, wydaliśmy ciebie, ja was wydałem! - cały drżał. Nie rozumiałam ani jednego słowa, jak to nas wydał? Jak?

- Uspokój się, nikogo nie wydałeś - tak bardzo pragnęłam by uwierzył w te słowa. Sama chciałam w nie uwierzyć, jednak coś w jego oczach sprawiło, że poczułam jak w moim gardle powstaje bryła lodowatego strachu - uspokój się i opowiedz mi wszystko po kolei, dobrze?

- Znienawidzisz mnie.

- Mimo wszystko, proszę, obiecaj mi, że nas nie opuścisz, że mnie nie opuścisz z powodu tego co się stało. Obiecaj mi to! - drżącym głosem wymusiłam na nim tą przysięgę. Bałam się tego, co mógł zrobić, cholernie się bałam, ale jeszcze bardziej tego co mogła mu podsunąć jego chora duma. Znałam ten typ człowieka, znałam jego. Pewnie próbowałby naprawić wszystko, tymczasem pasując to jeszcze bardziej.

- Obiecuję, Gaby, ja przepraszam...

- Ok - kiwnęłam głową.

Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Chciałam być cierpliwa, bardzo chciałam, ale nie mogłam.

- Harry...?

- Pamiętasz...- przetarł grzbietem dłoni swoje bursztynowe oczy i zamrugał kilka razy - pamiętasz cokolwiek, co stało się przed tym jak tu trafiliśmy? Choćby urywki?

Moja determinacja zgasła tak szybko jak się zapaliła.
Tu właśnie zaczynał się problem. Pamiętałam, ale nie potrafiłam odróżnić co jest prawdą, a co tylko i wyłącznie koszmarem.
Powiedziałam mu to, a on po raz pierwszy podniósł na mnie wzrok.

Oni naprawdę nie żyli.

Poczułam jak bryła strachu, która dotąd tkwiła w moim gardle, rozkruszyła się na tysiące igieł wkłuwających się w moje serce. Miałam wrażenie, że powietrze wokół mnie gwałtownie się rozrzedziło, że nie mogę swobodnie oddychać. Chwyciłam się za gardło, chciałam krzyczeć.
Z mojej winy zginęli ludzie, którzy nam pomogli.
To ja ich zabiłam.
Nie Lea.
Nie Harry.
Ja.
Czarne plamy zaczęły tańczyć mi przed oczami. Widziałam jak chłopak potrząsał moimi ramionami, ale tego nie czułam. Widziałam jak jego usta składając się wypowiadały moje imię, ale tego nie słyszałam. Miałam wrażenie jakby ktoś przyłożył mi zimne ostrze noża do gardła, wręcz czułam jak dotyka ono mojej rozpalonej szyi. Czułam, że nie mogę się poruszyć, bo zagłębi się w mojej pulsującej tętnicy.
"Nie bądź egoistką, pomyśl co czuję Lea" - warknęło moje sumienie, a za nim rozum, serce, rozsądek...
Byłam potworem. Przeze mnie ginęli niewinni ludzie, których nawet nie zdążyłam dobrze poznać. Osoby, które pomogły mi bezinteresownie, w imię czystej przyjaźni, a ja je zabiłam. Niedosłownie, ale czy skazanie na śmierć jest czymś lepszym?

- Gaby, to nie twoja wina! - głos Harry'ego przedarł się przez mroczne chmury moich myśli, niczym złudny promień słońca, ale był zbyt słaby by rozproszyć cienie.
Jego bystre oczy czytały w moich koszmarach.

- Pomyśl logicznie, proszę cię. Nie mogliśmy przewidzieć, że coś się stanie. Nie obwiniaj się!

- Gdybyśmy zostali, nic takiego by się nie stało. Moglibyśmy ich uratować - wiedziałam, że gdybanie jest ścieżką do nikąd, ale dawało mi to złudne poczucie nadziei, że można było odwrócić bieg zdarzeń. Człowiek, który tonie chwyci się nawet ostrej brzytwy.

- To byli sprytni, silni i piekielnie inteligentni ludzie. Robin nie dałby się tak łatwo... - zamilkł, szukając odpowiedniego słowa - usunąć z tego świata. Grace to samo. Uwierz mi, Michelle nie oddałabym nas w nieodpowiednie ręce, dobrze wiedziała co robi, ale nie przewidziała tego, że wróg może okazać się silniejszy. A Lea... - spojrzał w stronę ciemnego kształtu kryjącego się za paletą z jabłkami i westchnął - Nawet nie wiem co mam ci powiedzieć... Nie odezwała się do mnie ani słowem. Chciałem jej jakoś pomóc, ale nie chciała mnie nawet wysłuchać...

- A dziwisz się jej? Straciła rodziców - fuknęłam na niego.

- Tak, ale ja tylko chciałem jej pomóc - zmarszczył brwi, jakbym go obraziła - Wiem jak to jest kogoś stracić.

Przypatrywał mi się jeszcze chwilę, jakby chciał wyczytać w mojej twarzy, dlaczego uważałam go za człowieka bez uczuć, po czym wstał i wrócił do swojego poprzedniego zajęcia.
Nie mieściło mi się w głowie, że mógł kiedykolwiek ponieść jakaś stratę, która zabolała go równie bardzo jak Leę czy mnie. Mimo wszystko widziałam w nim silnego, odważnego, młodego mężczyznę, który nie cierpi. Uważałam go za kogoś nieludzko odpornego na przeciwności losu, ale on tak samo jak ja był tylko człowiekiem. Słabym, kruchym człowiekiem, który dusił w sobie ból i przy każdej lepszej okazji starał się go z siebie wyrzucić. Może uważałam go za takiego twardego przez to, że nigdy nie pokazywał niczego po sobie? Może dlatego, że to on cały czas mnie wspierał i podnosił gdy upadałam? Może dlatego, że był takim świetnym aktorem? A może po prostu to ja nie chciałam widzieć jego słabości?
Z całego serca pragnęłam, by ich nie posiadał, bo wtedy mogłam wierzyć w powodzenie,
Powodzenie, które osiągałam jego kosztem.

Chciałam mu coś powiedzieć, coś co podniosłoby go na duchu, ale bałam się, że pogorszę tylko sprawę,
Mogłam przeczekać burzę, albo nauczyć się tańczyć w deszczu.
Nie dowiedziałam się w jaki sposób nas niby zdradził, a głupio mi by było, gdybym miała go teraz o to wypytywać. Musiałam zapłacić karę za swój niewyparzony język.


Leżałam na kocach jak wrak człowieka, czekając na odpowiedni moment, ale on nie nadchodził, tak samo jak sen. Chciałam ukoić w jakiś sposób rozszarpane nerwy, ale nie mogłam zapomnieć o tym co się stało.

Leżałam kilka minut, godzin albo miesięcy w jednym miejscu, patrząc na metalowe kondygnacje nade mną, czując słodkawo-gorzki zapach owoców, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Nie wiedziałam czy miałam gorączkę, czy ciemne plamy na ścianach to tylko zacieki i pleśń czy mroczki przed moimi oczami, nie wiedziałam co się dzieje z Harrym, ani z Leą, chciałam po prostu opuścić to miejsce. Znaleźć się w domu, na Dunmow Road, pośmiać się z szaloną Blear, pokłócić się z Sophie, móc pójść na zakupy do sklepu że zdrową żywnością, no bo w końcu dzisiaj był czwartek, chyba... chciałam zapomnieć o tym jak wybrałam się na wrzosowiska Widmowego Lasu, jak zgubiłam się w lesie, jak pokonałam Neferiusa i jak wybrałam się na obchody święta Zmiany Żywiołu. Jednak gdy bardziej zagłębiłam się w te wspomnienia, znalazłam też takie, których nie chciałabym stracić. Sushi w starej knajpce, lot na Duxie, uczucie gdy okazało się, że nic nie grozi moim przyjaciołom... Zależało mi na tym, by zapamiętać Militis, których poznałam, nawet Charlesa, mimo, że mnie zranił, surową Michelle, pracowitego Paula, słodką Mię, wrażliwą Jane... Chciałabym, by istnieli wciąż w mojej pamięci, ale nie jako osoby, które zapłaciły swoim szczęściem za moje.
Pamiętać ich jako przyjaciół.

Nie wiem ile czasu minęło do chwili gdy usłyszałam, że ktoś otwiera żelazne drzwi hali. Metal gruchnął z echem o wilgotną ścianę i odbił się od niej zatrzaskując z powrotem wejście. Usłyszałam ciche przekleństwa i szarpanie za klamkę. Odwróciłam głowę w stronę Harry'ego, by zobaczyć jego reakcję, ale nie było go tam. Rozejrzałam się w miarę możliwości, jakie dawała mi moja pozycja, ale niczego nie zobaczyłam. Na ziemi leżał stosik obranych, lekko zasuszonych brzoskwiń i ich pestek, kilka butelek po napojach energetycznych i pusty plecak chłopaka. Strach momentalnie chwycił mnie za gardło. Co jeśli odszedł? Obiecał przecież zostać, przyrzekł! Ale i tak mógł to zrobić, w końcu to Harry... Z duszą na ramieniu podniosłam się na łokciach na kolana, po czym wstałam. Chwyciłam się palet z owocami chroniąc przed upadkiem. Kręciło mi się w głowie, miałam ochotę wymiotować, ale bardziej niż zdrowie martwiła mnie nieobecność chłopaka.
Spojrzałam w kierunku Lei. Jej cień był na swoim miejscu, ale jakby zmienił kształt... Usłyszałam odgłos kroków odbijający się między rzędami. Ktoś był daleko, jakby szedł w przeciwną stronę, bo dźwięk był coraz bardziej niewyraźny. Chwyciłam się najbliższej palety i małymi, chwiejnymi krokami zaczęłam iść w stronę Lei.
W połowie drogi byłam wykończona, choć było to zaledwie kilka metrów. Moje nogi były jak z waty, w ogóle nie czułam palców u stóp, co pewnie było spowodowane długotrwałym leżeniem.
Ile mogłam tak wegetować? Dzień albo dwa, ale nie więcej.
Tego byłam stuprocentowo pewna.
Szłam dalej, skupiona na swoich ołowianych kończynach, gdy nagle usłyszałam znajomy głos.
W pierwszym momencie miałam ochotę podbiec do niego i powiedzieć mu jak bardzo się bałam, gdy go nie było, co przeżyłam będąc sama przez tę chwilę, ale jednak podejrzliwość jakiej nabyłam przez ten czas zmusiła mnie do pozostania w ukryciu. Wsunęłam się między skrzynie z pomarańczami i usiadłam na zimnej podłodze, bo czułam, że moje nogi długo nie wytrzymają.

- Naprawdę myślisz, że ona pójdzie na coś tak idiotycznego? Zwariowałeś? - usłyszałam ironiczny szept Lei.

- Musi, nie mamy innego wyboru, jeśli teraz nie wrócimy do Widmowego Lasu i nie pokażemy, że mamy ją po swojej stronie, możemy pożegnać się z ze wszystkim.

- A masz w ogóle pomysł na kity jakie będziesz musiał jej wcisnąć, żeby się zgodziła? Pomyślałeś o tym co się stanie jeśli ona się dowie o tym, że ją okłamywałeś?! - jej głos był coraz bardziej napęczniały emocjami, czułam, jak przez ten mały dystans między nami, jej wściekłość łaskocze mnie w żołądek, ale słuchałam dalej, próbowałam nie dopuszczać do siebie złych myśli, zanim nie usłyszałam wszystkiego. Podkurczyłam nogi i położyłam brodę na kolanach.

- Wiem, że igram z ogniem, mogę jeszcze to naprawić...

- Nie - miałam wrażenie, że niemal widzę przez stosy owoców, jak blondynka dźga go palcem w tors i syczy przez zęby -  Wlazłeś w to bagno, to teraz z niego wyjdź, nie ma cofania.

- Lea, ona nie ma o niczym pojęcia, jak chcesz jej to powiedzieć skoro tego i tak nie zrozumie? To tak jakbyś chciała tłumaczyć tabliczkę mnożenia dziecku, które nie zna cyfr!

- To może zacznij jej to tłumaczyć w porę nim będzie za późno, co?

- Uświadomiona czy nie, musi wrócić z nami i porozmawiać z Jordanem. Teraz to jest naszym celem.

- Czy ty chcesz wykończyć ją psychicznie?! Wiesz, że Jordan zażąda od niej konkretów.

- Wiem, ale tak poleciła mi Michelle i zrobię to czy ci się to podoba czy nie.

- Masz zamiar słuchać tej starej krowy zamiast kierować się tym co dla Gabrielle najlepsze? Myślałam, że zostały ci chociaż resztki mózgu... - prychnęła.

- Jaki więc jest twój plan? - usłyszałam w głosie chłopaka coś w rodzaju wyzwania na pojedynek, co szczerze mówiąc w dużym stopniu mi sprzyjało. Mogłam dowiedzieć się więcej...

- Przede wszystkim zabrać ją z tego chorego miasta jak najszybciej. Mieć w dupie Michelle i odnaleźć Iness Blackburn w Zatoce Ognia jeszcze przed dołączeniem do grupy Jordana. Wtedy będzie mogła podjąć decyzję sama i w razie odmowy nie być narażona na ukamieniowanie przez tą psychopatkę Whitmore.

- A jeśli właśnie odmówi, to co z nią zrobisz? Odstawisz do rodziny, której już nie ma?! - auć, zabolało...

- Nie. Wtedy zrobi co będzie chciała.

- Czyli co? Co może zrobić? Wrócić do pustego domu i zapomnieć o wszystkim?!

- Ja po prostu chcę dać jej wybór! Wybór, którego my nie mieliśmy rodząc się i wychowując wśród Militis... - jej głos zadrżał.

- Żałujesz tego?

- Nie, nigdy. Po prostu to jest decyzja na całe życie, a wiem jaki potrafi być Jordan...

- Myślisz, że może być aż tak źle?

- A nawet gorzej. Znam go od ponad siedmiu lat i nigdy nie słyszałam, żeby coś nie poszło po jego myśli - zapewniła.

- Aż tak? - usłyszałam jego ciepły śmiech i mimowolnie sama się uśmiechnęłam.

- Jest okropny, ale nie odmówisz mu przywódczego zmysłu i talentu.

- Przestań, bo zrobię się zazdrosny.

- I tak nie masz u mnie szans, prędzej bym się umówiła z tym snobem niż z tobą.

- Jeden taki jak ja jest warty tysiąca takich jak Jordan - myślałam, że wybuchnę śmiechem. Co to miało być?

- Możesz pomarzyć - burknęła Lea, czułam, że się zaczerwieniła, tylko zdziwiło mnie to, że ta całą tragedia spłynęła po niej jak woda po kaczce...
Usłyszałam jak chłopak ochrząknął.

- Kiedy Jordan wyrusza w stronę Zatoki Ognia?

- Pojutrze, ale idzie piechotą, razem z całą grupą Militis.

- Cholera, to za mało, nie zdążymy dojść tam szybciej.

- Mamy Duxa.

- Charles się wkurzy jak wróci, ale ok, możemy go jeszcze raz wykorzystać... A ty wiesz w ogóle gdzie dokładnie jest ta cała Iness Blackburn? - skąd Charles miałby wracać?!

- Ojciec mówił, że jeśli nie znajdziemy jej na Mounthoolie, to mamy szukać nad wodą. Miał chyba na myśli Zatokę Ognia - powiedziała.

- Czyli nie wiesz dokładnie... Ok. Co powiesz Jordanowi, gdy zobaczy, że pozmienialiśmy mu nieco plany?

- Prawdę. Powiem mu prawdę - odparła rezolutnie.

- Nie wiem jak to zrobisz, ale zawołaj mnie, chcę zobaczyć jak go czarujesz.

- Lepiej czarować Jordana, niż Michelle, prawda?

Nie usłyszałam odpowiedzi chłopaka, ale zbliżające się kroki. Oni też je usłyszeli. Coś zaszeleściło i oboje wstali.

- Spóźniłaś się - powiedział oschle Harry, zmieniając ton wypowiedzi.

- To nie ma znaczenia, Cleveland - zimny głos jakiejś dziewczyny sprawił, że się wzdrygnęłam - Jordan chce Cię widzieć jutro rano przy jeziorze Nox, obok Wielkich Skał. Masz z nią przyjść.

Wysunęłam głowę, lekko poza krawędź palety, by zobaczyć nieznajomą.
Jej skóra była koloru kości słoniowej, emanował od niej wręcz chorobliwie blady blask, podobnie jak od jej białych, włosów, które zaplotła w dwa długie warkocze. Miała ostre i wyraziste rysy twarzy, ale mimo to była całkiem atrakcyjna, wyglądała jak bajkowy elf, efekt jednak psuły luźne bojówki moro i czarny top ze sznurowanym dekoltem sięgającym aż do pępka, jaki wystawał spod obwisłej, zamszowej kurtki.

- A jeśli nie przyjdę? - zapytał nonszalancko  Harry, przygładzając na sobie materiał czarnej bluzy.

Dziewczyna prychnęła pogardliwie, wodząc palcami po rekojeści sztyletu włożonego za pasek bojówek.

- Lepiej nie mieć w Jordanie wroga, zrobisz jak uważasz, ale on ci tego nie odpuści - mruknęła - Zniszczy cię przy pierwszej, lepszej okazji.

- Od kiedy się o mnie martwisz, Carice? - odparł chłodno brunet z naciskiem wypowiadając imię dziewczyny.

- Chcę ją zobaczyć - zignorowała jego pytanie, mierząc wzrokiem Leę.

- Kogo?

- Nie udawaj idioty, Cleveland. Chcę zobaczyć tą dziewczynę, jak ona miała...? - syknęła z satysfakcją.

- Gabrielle.

- Gdzie ona jest? - jej stalowe oczy nagle się ożywiły.

- Nie ma jej tutaj - Harry stanął w przejściu między dwoma rzędami palet, blokując przejście. Carice zaśmiała się szyderczo i wolno podeszła do niego.
Poczułam nagły przypływ adrenaliny. Musiałam ostro panować nad emocjami, by nie wyjść z ukrycia i nie odepchnąć dziewczyny od chłopaka, przy którym była stanowczo za blisko.

- Ach tak? - świdrowała go wzrokiem, jakby była drapieżnikiem, a on ofiarą. Ale zaraz, ON? OFIARĄ?

Carice była wysoka, ale nie wiedziałam, że aż tak. Harry, który miał to swoje metr osiemdziesiąt, był od niej niższy o pół głowy, gdzie normalnie górował nade mną, Leą i Paulem.
Przeczesał dumnie swoje kasztanowe włosy i uśmiechnął się sztucznie.

- Tak.

- No dobrze - cofnęła się o krok wpadając na Leę. Obrzuciła ją jadowitym spojrzeniem - widzimy się jutro, Cleveland.

Odwróciła się na pięcie i wyszła stukocząc obcasami glanów. Harry i Lea spojrzeli po sobie, po czym oboje odetchnęli ulgą.

- Ile mam ci zapłacić, żebyś nikomu nie powiedziała o tym, że miałaś lepszy pomysł ode mnie?

- Wystarczy jak się zamkniesz - odpowiedziała rozpromieniona.

- Carice to jędza, pewnie od razu wypapla wszystko Jordanowi, musimy wyruszać jutro z samego rana, jeśli nie chcemy wojny z tym gnojem.

- A co z Gabrielle?

- On wie, że ona jest z nami nawet i bez szpiegowania tej blond...

- Powiesz jej o tym prawda? - przerwała mu.

- Najpierw musi porozmawiać z Iness. Potem powiem jej o grupie Jordana i Carice, kiedy będziemy mogli być pewni, że jest Białą Dłonią.

- Harry... - westchnęła - Naprawdę masz serce żeby ją tak oszukiwać?

- Mam serce żeby ją chronić, a to jedyne wyjście.

- Wcale nie. I dobrze o tym wiesz. Jest wiele wyjść z tej sytuacji, a ty musiałeś wybrać akurat tą?!

- W takim razie tłumacz jej tradycje inicjacji, plany Rady Nobilis, a w ogóle to jeszcze wtajemnicz ją w plany Michelle! - uderzył pięścią w jedną skrzynię, tak, że kilka owoców wypadło i potoczyło się aż do moich stóp, kilka metrów dalej.

- Co? Jakie plany Michelle...?

- Za dużo gadam...

- Jak już zacząłeś, to skończ.

- Odeszła z Rady i działa na własną rękę. Wspiera po części Jordana, więcej nie mogę ci powiedzieć - zmrużył oczy, jakby raził go blask świateł.
Słuchając tej wymiany zdań czułam się zraniona i zdradzona przez Harry'ego. Ukrywał przede mną tak wiele, planował coś i nic mi nie mówił, wiedział coś, ale się nie odzywał. Uważałam go za przyjaciela, ufałam mu, a on układał mi życie za moimi plecami...  Każde zdarzenie było najprawdopodobniej dokładnie zaplanowane, może spotkanie tych wszystkich osób także mię było przypadkiem?
Byłam marionetką w rękach Harry'ego, a dyrektorem tego teatru była sama Michelle, kobieta, która na początku była dla mnie wzorem i symbolem sprawiedliwości...

"Spójrz na to z innej strony, on zmienił plany, nie odda cię w ręce jakiegoś potwora" - szepnęło serce - "Jest twoim przyjacielem".
"Gdyby był twoim przyjacielem, nie spiskowałby za twoimi plecami" - jęknął rozum.
"Może wiedział, że się nie zgodzisz, nawet jeśli coś okaże się dobrym rozwiązaniem? Przewidział to" - podwiedziała intuicja.
"Zaufaj mu" - szepnęło znów serce.
"Zaufaj najpierw sobie, później innym. Ucieknij od nich, decyduj sama o sobie" - polecił temperament, ale od razu go odrzuciłam. On i tak by mnie znalazł, nawet na końcu świata.
"Poczekaj, aż sam ci to powie, może warto mu dać szansę?" - wtrąciła intuicja.
"Nie masz już nikogo innego, tylko on ci został, bez niego będziesz sama i nic już nie zrobisz" - warknęła duma.
"Zostań, bo jest twoim przyjacielem, bo nie zostawił cię jak wszyscy inni, bo pobiegł za tobą, gdy odchodziłaś, bo ochraniał cię jak nikt inny" - szepnął cichy głosik z tyłu głowy. Kim on był?
Sercem?
Rozumem?
Moim wewnętrznym 'ja'?
Nie miałam pojęcia skąd pochodził, ale był najdelikatniejszy z wszystkich głosów.
Może to była nadzieja?
Może wiara?
W każdym razie zabolały mnie te słowa. On nie mówił mi wszystkiego, ale czy ja mówiłam? Ukradłam jego Cultrum Animi, nie powiedziałam nic o mojej napiętej relacji z Charlesem, nie dzieliłam się z nim moimi odczuciami, nie chroniłam tak jak on mnie. Do tej pory traktowałam go jak dodatek - jest to jest, nie ma to nie ma. Nie obchodziły mnie jego uczucia, nie rozmawiałam z nim jak przyjaciółka, tylko współpracownica.
Nie byłam z nim szczera, dlatego musiałam się teraz liczyć z tym, że i on nie będzie.

- A co z Charlesem? Myślałam, że on i ona... coś... wiesz...

- Co?

- No tak, rozmawiałam z Mią... nic nie wiedziałeś? - czyli oni wszyscy jednak znali się za moimi plecami. Nie byli przypadkowymi ludźmi, wszystkimi kierowała Michelle. Może nawet ona sama rozdzieliła mnie z Charlesem?

- Przeczuwałem, ale potem jak ona uciekła, to myślałem, że tylko mi się wydawało... - jęknął.

- Gdzie on teraz jest? Siedzi u matki? Tchórz.

- Lea, ja naprawdę nie mogę ci tego powiedzieć - po czym widząc jej spojrzenie dodał - ale, oczywiście, bardzo chcę.

- To chociaż przyznaj czy zostawił ją z własnej szczerej woli - spojrzała na niego wyczekująco, a dla mnie jakby zatrzymał się czas. Poczułam jak powietrze wokół mnie drga z ogromną częstotliwością, a potem tężeje nagrzewając się do nieznośnej temperatury. Serce łomiotało mi z taką siłą, jakby miało mi połamać żebra i wyskoczyć na śliską, zimną posadzkę u moich stóp.

- I tak i nie.


******************************************

Witam po długiej przerwie!!!
Ten rozdział jest naprawdę wyjątkowy, można go interpretować na nieskończenie wiele sposobów:) Mam nadzieję, że podzielicie się ze mną swoimi wersjami w komentarzach, jednak najbardziej jestem jednak ciekawa waszych domysłów na temat:

Czy Harry postąpi zgodnie z planem Lei?

Czy Gabrielle znów ucieknie?

Czy wrócą do Widmowego Lasu?

Co knuje Michelle i czy to ona stoi za rozdzieleniem Charlesa i Gaby?

I w końcu:

Czy Charles naprawdę porzucił Gabrielle???

Czekam na pomysły:)))))

~M xx

czwartek, 2 czerwca 2016

Słabe serca

- Na pewno twoi rodzice chcieli byś z nami poszła? - mruknęłam do Lei, gdy wszyscy w trójkę szliśmy pustą ulicą - To trochę niebezpieczne...
Otuliłam się szczelnie kurtką, ale wciąż czułam nieprzyjemny dreszcz, jaki biegał mi po plecach.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i wydęła usta.
- Nie mieli nic do gadania, to była moja decyzja. Nie mogą ciągle układać mi życia. Żałośnie wygląda to, jak starają się mnie na siłę zatrzymać przy sobie, nie mogę im na to pozwolić...
Uderzyła mnie jej obojętność, wręcz lekko uraziła. Ona narzekała na swoich rodziców, ale przynajmniej ich miała...
- Oni po prostu martwią się o swoje dziecko, nie możesz ich tak surowo oceniać. Nawet jeśli nie dają ci tego czego pragniesz, na pewno dają ci wszystko co tylko mogą. Kochają Cię.
Lea spojrzała na mnie krzywo, jak na kompletną wariatkę.
- Mam prawie siedemnaście lat, nie jestem już dzieckiem. Jeśli nie masz pojęcia o pewnych sprawach, to się nie wtrącaj, a lepiej na tym wyjdziesz. Poza tym, myślałam, że to ty masz nadopiekuńczą matkę i powody do narzekania. Na twoim miejscu dałabym jej do zrozumienia, że jej nie potrzebujesz. To trochę nie fair, że trzymasz ją w przekonaniu o swojej niewinności, nie uważasz? Słyszałam, że niezłe z Ciebie ziółko - zadrwiła.
Nie spodziewałam się po niej takiej odpowiedzi. Myślałam, że zadziałają na nią węzły skruchy i poczucia winy, jakie na nią rzuciłam. A jednak spłynęły po niej, nie dając mi szansy rozwinięcia swojej myśli. Zamilkłam próbując udawać, że również nie obchodzą mnie jej słowa, choć w środku byłam tak wściekła, że złość paliła mi koniuszki uszu.
- Pozwól, że przypomnę ci twoje słowa: jeśli nie masz pojęcia o pewnych sprawach, to się nie wtrącaj, a lepiej na tym wyjdzisz. Zastanów się może nad tym co mówisz, bo będziesz potem tego żałować. Nie obrażaj mojej rodziny i nie oceniaj tego co robię, bo jak narazie to nie ja zgrywam nadętą miss nastolatek, zapatrzoną w swój własny czubek nosa - warknęłam. Dziewczyna roześmiała się niewinnie.
- Jesteś słaba. Każde słowo jest w stanie cię zranić, nie wygrasz tej wojny z tak miękkim sercem. Otwórz oczy, dziewczynko! To nie jest bajka z happy endem, to wojna. Każdy poniesie jakąś stratę moralności, nawet taka świętoszka jak ty. Zginie wiele osób, które kochasz - jej głos był silny i czysty, ciął jak brzytwa. Po chwili ciszy spojrzała mi w oczy. Jej były stalowe, jak niebo nad nami - Lepiej jest nie mieć serca, niż dawać je zbyt wielu osobom.
Tymi słowami ostatecznie  wbiła mi do głowy myśl o swojej głupocie i małym zasięgu myśli. Otworzyła mi oczy. Mimo, że nie byłam w stanie w pełni poczuć wagi jej słów, to zrozumiałam, że na im więcej serca oddam tym, których kocham, tym większa część mnie umrze.
- Lea, nie ma sensu jej straszyć, nic nie zdziałasz. Uparte to takie... - chłopak uśmiechnął się próbując rozluźnić atmosferę. Ani mi, ani Lei, nie było do śmiechu. Spojrzałyśmy na niego ponuro.
- Harry, ona ma rację. Jestem słaba, wojny nie zwyciężymy dobrym sercem i uczciwością, to nie wchodzi w grę...
- To nieprawda. Samotna jesteś słabsza, to przyjaciele i miłość sprawiają, że jesteśmy silniejsi, bo mamy o kogo walczyć. Myślisz, że dokonałbym tyłu rzeczy bez motywacji Charlesa? Oddałbym za niego życie.
- Proszę, nie mówmy o nim - czułam jak moja twarz sztywnieje i staje się gorąca.
- Dlaczego?
- Po prostu nie...
- Ale dlaczego?? - drążył Harry.
- Nie - odpowiedziałam już trochę pewniej.
- Musi być jakiś argument.
- Harry, nie naciskaj...
- Ty go kochasz - nagle odezwała się Lea, która dotąd milczała.
- Nie.
- Tak, nie chcesz o nim wspominać, bo tęsknisz.
- Wcale nie. Ja go nienawidzę - powiedziałam słabo. Wiedziałam jak blada jestem. Widziałam ich miny, które mówiły same za siebie, jak bardzo mi nie uwierzyli.
Schowałam połowę twarzy w szalik i opuściłam głowę. Włosy zasłoniły moją twarz niczym ciemny baldachim. Mogłam pozwolić, by palące łzy rozgrzały moją zastygłą od zimna twarz. Czułam się potwornie źle.
Samotna.
Słaba.
Zmęczona.
Bezdomna.
Bez celu.
Bez pomysłów.
Bez nadziei.
Czy mogło być jeszcze gorzej?

Na pewno.

- Oto, drogie panie, jest metro Militis.
- Żartujesz sobie, prawda? - jęknęłam.
Nasze metro wydało przeciągłe skrzeknięcie i parsknęło przyjaźnie do Harry'ego.
Wszędzie rozpoznam złote, miękkie pióra i te bursztynowe oczy.
- Czy to jest... Fugam? - zapytała że szczerym zainteresowaniem Lea. Jej reakcja była zupełnie inna niż moja. Ona odważnie podeszła do zwierzęcia i pogłaskała je po dziobie.
Nagle przed oczami stanęła mi tamta noc, kiedy po raz pierwszy poczułam się bezgranicznie wolna. Kiedy leciałam na Duxie. Kiedy czułam, że mam przy sobie najważniejszą osobę na świecie.
Osobę, która okazała się zdrajcą.

Dux podejżliwie mi się przyglądał. Pewnie nie spodziewał się mnie tutaj. Ciągle jeszcze pamiętał mój heroiczny wyczyn jakim było skoczenie na dach oranżerii, toteż skubnął mnie dziobem w nadgarstek tak mocno, że pozostało delikatne, lśniące nacięcie w mojej skórze, lecz nie pociekła z niej krew.
To chyba było ostrzeżenie.
- Wsiadajcie - zawołał Harry i pewnym ruchem wsiadł na Duxa. Nie byłam pewna czy zmieścimy się w trójkę, razem z plecakami, ale moje wątpliwości rozwiał rozmiar zwierzęcia.
- Skąd on tu przyleciał? Charles go przysłał? - zapytała Lea głaszcząc ciemnozłote pióra. Były tego samego koloru co jej włosy.
- Tak - odpowiedział krótko brunet i poklepał Duxa po szyi.
Zwierzę, dwoma potężnymi ruchami skrzydeł podniosło nas na wysokość kilku metrów.
- Nie zobaczą nas? - zapytałam.
- Kto?
- Ludzie.
- Raczej nie, oni nie potrafią patrzeć. Widzą jedynie to, na co mają ochotę, bądź muszą zrobić. Bez obaw - posłał mi ten rozbrajający uśmiech. Lea zachichotała.
Jak mnie ta dziewczyna wkurza...

Gdy wzbiliśmy się ponad pokrywę chmur, jakie wisiały tego poranka nad miastem, znów poczułam to niesamowite uczucie, jak za pierwszym razem. Jednak nie było ono do końca takie samo. Wtedy był ze mną ten diabeł w ciele anioła.

Przyglądałam się chmurom, były pod stopami i po bokach, a na górze rozpościerał się  niczym jedwabna chusta, błękitny firmament. Ten kolor, widziałam w jego oczach, gdy się do mnie uśmiechał. Potem już nigdzie indziej, nie znalazłam takiego błękitu.
Dopiero tu.
Dlaczego właśnie tutaj nachodziły mnie wspomnienia?
Dlaczego właśnie tu wyobraziłam sobie małego, blondwłosego chłopca, o oczach koloru nieba, który szybował na Duxie, uciekając od świata?
Dlaczego właśnie tutaj czułam jego obecność?
Dlaczego?

"Bo go kochasz" - szepnęło serce.

"Nie, ty go nienawidzisz!" - powiedział rozum.

"Zostawił nas" - zaśpiewała duma.

"Może musiał to zrobić?" - podpowiedziała wiara.

"Nie, on nas zostawił" - przerwał temperament.

"Nie zostawiłby nas..." - jęknęła wiara.

"Jeśli kochasz, daj odejść, bo jeśli kocha, to wróci" - szepnęło znów serce.

"A co jeśli nie kocha?" - zapytał rozum.

"Ja zawsze umieram ostatnia" - zakończyła nadzieja.

"Ale nie zawsze możesz coś zdziałać" - powiedział rozum.

"On nas kocha, ty kochasz jego" - szepnęło serce.

"Nie, wcale nie" - warknął temperament.

Może to objaw choroby psychicznej, ale w mojej głowie ścierały się siły moich własnych odczuć. Nie wiedziałam kogo słuchać, czym się pokierować, komu zaufać. Każda strona miała trochę racji, ale nie zaspokajała tego, czego pragnęłam.
A czego właściwie pragnęłam?

Gdy już stanęłam stopami na stałym gruncie, mój mózg znowu zaprzątnęły sprawy przyziemne. To była ta ulica.

Mounthoolie Lane.

Jedno szybkie wspomnienie.

Mathilda Quitwood.

Rezydencje dopiero budziły się w zapachu świeżej kawy, jednak nas szczególnie obchodził jeden dom. A dokładniej numer 9a/13. Był on zaprojektowany w stylu rokoko, z pięknym, monumentalnym balkonem.
To tu mieszkała staruszka.

- Stop - przytrzymał mnie za ramię Harry - Najpierw oddaj sztylet.
- Co?
- Nieudawaj, że nie rozumiesz o czym mówię, Gabrielle - wyglądał na rozbawionego - W plecaku.
Nagle mnie olśniło. Przecież uciekając z przedmieści ukradłam mu sztylet. A Paulowi Fidus, Charliemu Carpe Lux.
Teraz, wszystko spoczywało na dnie plecaka.
- Już, ja tylko... - próbowałam się wytłumaczyć, ale wydobył się ze mnie tylko niezrozumiały bełkot. Harry zaśmiał się beztrosko.
- Spokojnie, od razu wiedziałem, że coś mi ubyło. Przynajmniej byłaś w ten sposób bezpieczna.
- Nie, to nie było w porządku, ja tylko...
- Skończ już. Było, minęło, nie ma co rozpamiętywać - uśmiechnął się sympatycznie.
- Dzięki - mruknęłam zawstydzona. Jak mogłam dać się tak złapać?!
Oddałam mu sztylet i ukryłam twarz we włosach, by nie zobaczyli jak bardzo się zarumieniłam.

Otworzyliśmy furtkę ze zgrzytem i weszliśmy na zadbaną posesję. Przeszliśmy w rządku przez uliczkę z jasnego żwirku o zapukaliśmy do wielkich, pięknych brzozowych drzwi.
Po kilku sekundach drzwi otworzył starszy mężczyzna ubrany we frak.
- Witam, czy mógłbym w czymś pomóc? - zmierzył nas podejrzliwym spojrzeniem.
- Dzień Dobry, zastanawiamy się czy trafiliśmy pod właściwy adres, czy mieszka tu ktoś o inicjałach V. I. C. B.
- Teraz już tylko I. B.
- Słucham? - zapytałam.
- Mieszka tu teraz jedynie Panna Iness Blackburn, Pana Claude'a i Panny Vesime, niewidziano już od dawna - odparł że stoickim spokojem.
- Czy moglibyśmy porozmawiać z Panną Blackburn? - zapytał Harry.
Lokaj spojrzał na nas jak na kosmitów.
- Mojej Pani nie ma w domu od kilku miesięcy. Spóźniliście się, dzieci Luxa i ty Dziedziczko Białej Dłoni. Jesteście zgubieni - w tym momencie na jego skroniach zaczęły pojawiać się czarne znaki. Widziałam już te znaki. Nie zdążyłam zareagować, gdy Harry jednym ruchem wbił mu sztylet między oczy i zatrzasnął drzwi. Krew nie zdążyła nawet rozbryzgnąć się na biały żwirek.
- Wiedziałem, wiedziałem... - szeptał zdenerwowany brunet biegnąc w stronę furtki. Nadal nie dotarło do mnie co się przed chwilą stało - Dux!
Fugam błyskawicznie zjawił się przed nami, zgarniając nas na swój ciemnozłoty grzbiet. Wzbiliśmy się w powietrze, ale niebo nie miało już tego samego koloru. Stało się szare. Zrobiło się zimno, a to mogło znaczyć tylko jedno...
- Neferius! - krzyknęła Lea, wskazując na ciemną postać przed nami. Błoniaste skrzydła biły w powietrzu roztaczając zapach śmierci.
- Gaby...
- Leć dalej!
Skręciliśmy w dół z zawrotnym tempem tnąc powietrze.
Nagle stanęliśmy na tarasie apartamentowca. Bez wachania rozsunęłam szklane drzwi i wpadliśmy do środka.
Usłyszałam jęknięcie, a potem świszczący oddech. Byłam gotowa zabić Neferiusa.
Ale to nie był Neferius.

To była Lea.

Trzymała zakwawione ciało swojej matki, klęcząc na szkarłynym od krwi dywanie.

Poczułam jedynie kant krzesła uderzający  tył mojej głowy, ale skąd on się tam znalazł?

wtorek, 29 marca 2016

Masaż tajski

Czułam się dziwnie. Bardzo dziwnie. Biorąc, oczywiście, pod uwagę, że istnieje coś takiego jak 'sen świadomy'.
Przeżywałam coś takiego pierwszy raz i szczerze mi się to podobało, gdyby nie to, że nie miałam żadnej kontroli nad tym co robię, mówię i widzę.
Byłam marionetką.
Marionetką w rękach mojego nienormalnego umysłu.
Toteż gdy dostałam poduszką w twarz i się ocknęłam, poczułam jak moje ciało znów wraca pod panowanie tej racjonalnej części mnie.
Autorem tej cudownej, delikatnej i optymistycznej pobudki był Harry.
- Ktoś tu wstał lewą nogą... - mruknęłam ziewając.
Ze złośliwą satysfakcją czekałam na jego reakcję, chciałam żeby był zły. Obudził się we mnie sadysta, a może i masochista... W końcu wkurzony Harry, to bardzo, bardzo irytujący Harry, czego nade wszystko pragnęłam uniknąć.
Nie przemyślałam tego posunięcia...
- Gaby, ruszaj tyłek, trochę zaspaliśmy... - mruknął naciągając na siebie ciasno przylegający czarny t-shirt.
- Jak to: zaspaliśmy? A... Poza tym, co za różnica? - ziewnęłam przekręcając się leniwie na drugą stronę. Oparłam głowę o ramię i zaczęłam przypatrywać się jak brunet usiłuje ułożyć niesforne kosmyki włosów. Mówiąc delikatnie, nie wychodziło mu to zbyt dobrze...
- Daj to - wstałam i zabrałam mu grzebień z ręki, po czym zaczęłam odwzorować jego codzienną fryzurę.
Harry był ode mnie wyższy prawie o głowę, co bardzo utrudniało mi operowanie narzędziem na czubku jego głowy. Stanęłam na wysokim łóżku i oparłam biodra o jego szerokie barki.
- A co z moim żelem? - zapytałam ironicznie, gdy układałam mu grzywkę.
- Skończył się, zużyłem cały - posłał mi zabójczy uśmiech.
- W dwa dni?!
- Czego się nie robi dla takiego wyglądu? - przeczesał świeżo ułożone włosy i zamruczał cicho.
- Mówisz o tym? - zmierzyłam go zaczepnie i zaczęłam się śmiać.
- Och ty...
W mgnieniu oka już leżałam na łóżku, okładana puszystą poduszką przez Clevelanda.
- Zejdź ze mnie grubasie! - wrzasnęłam, gdy przygniótł mi ręce.
- A co jeśli nie zejdę? - zapytał z łobuzerskim uśmieszkiem, pochylając się nad moją twarzą.
Mogłam policzyć każdą ciemną plamkę na jego bursztynowo-złotych tęczówkach, mogłam zobaczyć każdą migoczącą iskierkę, mogłam dojrzeć gorący płomień tego spojrzenia, który bezczelnie wysunął się na pierwszy plan, łakomy na mój podziw.
To była zasadnicza różnica między Harry'm, a Charlie'm.
W oczach blondyna wszystko było spowite mgłą tajemnicy. Miało się wrażenie, że wszystkie odpowiedzi na pytania, znajdują się tuż za tą morsko-niebieską teczówką, ale nie sposób jest je stamtąd wydostać. To zjawisko napędzało tylko ciekawość, chciało się dotrzeć do tych tajemnic, ale im bardziej zagłębiało się w ten błękit, tym bardziej się w nim bezpowrotnie tonęło.

To było jak czar.

W przypadku Harry'ego było to zupełnie inne.
Ta śmiałość i pewność siebie z jaką potrafił patrzeć była onieśmielająca, wręcz człowiek chciał się schować, jednak ta różnica między nimi nie polegała na ich stopniu wiary we własny sukces, tylko na samym sposobie.
Charlie przyciągał nonszalancją, potężnym urokiem osobistym i tym hipnotyzującym wzrokiem, natomiast Harry czarującym, bezczelnym spojrzeniem i uśmiechem.

Obaj byli okropnie, uroczo zarozumiali.

- Dobra, złaź, przecież mówiłeś, że już jesteśmy spóźnieni - zepchnęłam go z siebie, po dłuższej chwili zagapienia się w jego boską twarz i zabrałam się do wyciągania mojego czarnego kostiumu Militis z plecaka w nogach łóżka.
Gdy już wzięłam prysznic i się przebrałam, zaczęłam sprzątać wszystkie rzeczy, jakie rozrzucone były po pokoiku. Mimo wszystko, lubiłam pozostawiać po sobie porządek.

- Hej - przywitała mnie Lea, kiedy weszłam do kuchni. Miała słuchawki na uszach i nuciła pod nosem jakąś piosenkę.
- Cześć - uśmiechnęłam się do niej i usiadłam na wysokim krześle, przy kuchennej wysepce- Gdzie pięknowłosy Harry?
- Zszedł do recepcji po dodatkowe klucze, gdyby udało nam się wrócić wcześniej - odparła i odwróciła się do mnie. W rękach trzymała patelnię.
- To tak bosko pachnie? - westchnęłam na widok jajecznicy. Lea zaśmiała się i nałożyła mi porcję na talerzyk.
- Jeszcze nie! Poczekaj - krzyknęła, kiedy miałam już widelec w dłoni.
- Czemu? - zrobiłam wielkie oczy i wydęłam wargę - Jestem głodna...
- A tego nie chcesz? - pomachała mi przed nosem zarumienioną bagietką.
- Chcę.
Zdążyłyśmy zjeść śniadanie, posprzątać w kuchni i zrobić sobie kawę, gdy dopiero wszedł Harry.
Trzasnął drzwiami i usiadł naprzeciwko nas.
- Zgadnijcie kto dostał bon na masaż tajski od ślicznej masażystki? - wyprężył się dumnie i wskazał na świstek pomarańczowego papieru.
- Serio? Masaż tajski? - zapytałam zdziwiona. Ten to ma powodzenie.
- Chcesz to oddam Ci ten bon - poruszył zabawnie brwiami.
- Może lepiej nie, Rick woli facetów - odpowiedziała za mnie Lea, mrugając do Harry'ego.
- Jak to: Rick? To taka ksywka?
- Nie, dawno nie miał nikogo i potrzebuje wsparcia. Nadasz się świetnie - powiedziała z kamienną miną, a ja zauważyłam zabawny błysk w jej oku.
- Ja? - skrzywił się z niesmakiem.
- Wiesz, spędzicie ze sobą trochę czasu...
- Co?! - jego oczy zrobiły się wielkie jak spodki.
- Czyli jesteś chętny? Pójdę powiedzieć, że zrealizujesz go już dziś. Siedemnasta pasuje? - blondynka z trudem powstrzymywała śmiech.
- Nie! Nic nie pasuje! Lea! - zerwał się z miejsca, gdy dziewczyna ruszyła do drzwi.
- Jednak nie chcesz? - zrobiła pytającą minę. Urodzona aktorka.
- Lea!
- Tak?
- Przestań! - zachowywał się jak dziecko.
- Ale co mam przestać?
- Dobrze wiesz - i on zaczął grać.
- Nie wiem.
- Wiesz.
- Nie wiem.
- Wiesz.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- TAK!
- NIE!
- TAK!
- NIE!
- TAK!
-Może...
- No to przestań!
- Nie wrzeszcz na mnie!
- To ty przestań wrzeszczeć!
- Ja nie wszeszczę!
- Wrzeszczysz.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
- Nie.
- Tak.
- Skończ już.
- Sama skończ.
- Dobrze.
- Świetnie.
- Cudownie.
- Wspaniale!
- Fantastycznie!
I to ja jestem podobno ta najmłodsza...

*****************************************

Witam po długiej przerwie, przepraszam że taki krótki, ale nie mogłam powstrzymać się, by nie zakończyć w tym momencie i podtrzymać Was jeszcze trochę w niepewności:*

Tymczasem zapraszam Was wszystkich na cudownego bloga, nie tylko dla fanów Bars&Melody. Ja zakochałam się w tej historii i jest ona moją wielką motywacją, tak jak sama jej autorka.
To opowiadanie naprawdę wiele dla mnie znaczy i zawsze będzie moim magazynem sił oraz inspiracji.
Pierwszy blog jest już zakończony, tutaj macie link:

http://welcomebam.blogspot.com

A to jest link do aktualnego bloga:

http://momentbam.blogspot.com


~M

środa, 17 lutego 2016

Pokój numer 617

- Powinniśmy już iść, Gaby - stęknął brunet rozprostowując obolałe kończyny.
- Gdzie ty niby chcesz iść?
- Mówiłem ci, że mam zamiar nocować u tutejszych Militis - przewrócił oczami ze zniecierpliwienia - Chyba, że wolisz spać tutaj...
- Dobra, za chwilę - zbyłam go.
- Szybciej!
- Już się zbieram, nie marudź - zebrałam wszystkie książki i papiery do plecaka, po czym zarzuciłam go na plecy - A wiesz chociaż gdzie oni mieszkają? To dosyć dziwne, że opóścili Widmowy Las...
- Mam adres i z tego co wiem jest prawdopodobnie aktualny.
- Prawdopodobnie? - uniosłam brwi.
- Nie czepiaj się. Gdzie jest najbliższa stacja metra?
- Dwie przecznice w prawo po północnej stronie parku.
- Świetnie - mruknął - Prowadź.

Ruszyliśmy przez park.
Tak dawno tu nie byłam. Ostatnim razem przywiało mnie tu gdy byłam na wagarach razem z Blear i kilkoma jej znajomymi. Byliśmy tak zadowoleni z naszej ucieczki, że nie zauważyliśmy naszej wychowawczyni, która spacerowała ze swoim niedawno narodzonym dzieckiem. Gdyby nie jej urlop macierzyński, wszystko poszłoby zgodnie z planem. Zaprowadziła nas z parku prosto do dyrektora, gdzie każdy z nas został 'przesłuchany' i obdarowany obniżeniem zachowania. Matka nie odzywała się do mnie przez dwa dni za to, że narobiłam jej takiego wstydu. Było mi to na rękę, przynajmniej nie jęczała nade mną, że mam pozmywać naczynia albo wynieść śmieci.
Tyle zmieniło się od tamtego czasu...

- Harry, dlaczego oni mieszkają tutaj? Ma to związek z... teraźniejszą sytuacją?
- Nie wiem. Czy ja wyglądam na chodzącą Wikipedię? - zaśmiał się - Oni mieszkają tu już od dawna, więc wątpię żeby przenieśli się z powodu wojny.
- To jest legalne? Wynoszenie się z Widmowego Lasu? - zapytałam zainteresowana.
- Wiesz, nikt na siłę cię nie trzyma, ale wiadomo, że tam jest bezpieczniej niż tu.
- Obowiązuje ich tajemnica, prawda?
- Tak - mruknął.
- Co grozi za złamanie obietnicy?
- Manicis - spojrzał na mnie wzrokiem jakiego nie potrafiłam rozszyfrować. Było w nim coś dziwnego, jakby znajomego, ale kompletnie niezrozumiałego.
Nastało nieprzyjemne milczenie, które drążyło mi w brzuchu tunele wypełnione ciężkim jak ołów strachem i niepewnością.
- Czy ktoś... kogo znałeś... trafił tam? - pytanie, w chwili gdy opuściło moje usta, wydało mi się bardzo bezpośrednie i niestosowne.
- Tak. Mój brat - odpowiedział siląc się na wymuszony uśmiech, który raczej przypominał grymas bólu.
- Kochałeś go - znów nie potrafiłam przytrzymać języka za zębami, ale w jakiś sposób wiedziałam, że moje stwierdzenie jest trafne.
- Był moim bratem, musiałem go kochać.
- Był...?
- Od tamtej pory go nie widziałem, ok? Nie rozmawiajmy już o tym - głos mu zadrżał i odwrócił głowę w przeciwną stronę.
Byłam na siebie zła. Jak mogłam wypytywać go o tak osobiste sprawy... On nie wspominał o mojej rodzinie, o tym, że Charlie mnie zostawił. A ja musiałam zepsuć mu humor. Brawo, Gabrielle.
- Przepraszam - powiedziałam cicho i miałam szczerą nadzieję, że nie będzie kazał mi tego powtarzać. Spojrzał na mnie i rozchmurzył się, znów zaczęłam rozpoznawać w nim starego flirciarza i uroczego wesołka. Jednak pod tą naprawdę wiarygodną pokrywą, dojrzałam uwięziony w nim ból po stracie kogoś kto był mu bliski. Jego oczy były lustrem jego duszy.


~*§*~

 Tylko prawdziwy przyjaciel dostrzeże łzy w Twoich oczach, podczas gdy inni widzą tylko Twój szeroki uśmiech.

~*§*~


W podziemiach metra, jak zawsze unosił się ten sam metaliczny zapach, pomieszany ze smrodem cuchnącego smaru. 
Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy potrafią tutaj jeść i odór ten im nie przeszkadza.
Harry, gdy to usłyszał, wyjął ze swojego plecaka paczkę prażonych orzeszków i zaczął złośliwie, oczywiście, głośno je chrupać. 
Gdy poprosiłam go, by przestał oświadczył, że to wolny kraj i ma prawo robić co zechce.
Znalazł się patriota.
Nie musieliśmy czekać długo. Pojazd przyjechał po kilku minutach i bez problemu dostaliśmy się do środka. Było strasznie ciasno i duszno, mimo że była zima i nawet tu, powinien panować chłód.

Oparłam się o cienką ściankę, naprzeciwko drzwi i przymknęłam powieki, chcąc jak najszybciej się stąd wydostać. Harry kończył swoje orzeszki i przypatrywał się ludziom siedzącym w metrze. Jego spojrzenie było bardzo niedyskretne, toteż po chwili pasażerowie zaczęli zwracać mu uwagę.
- Ogarnij się, idioto - syknęłam do niego.
- Jestem ogarnięty - odpowiedział rezolutnie i wepchnął sobie do ust ostatnie cztery orzeszki.
- Nie gap się tak na tych ludzi - szepnęłam poirytowana. Niech wreszcie będzie nasz przystanek!
- To nie moja wina, że moje oczy tam patrzą - jego odpowiedź była bezsensu.
- Jesteś debilem, Harry. Przyznaj się w końcu do swojej ułomności.
- Sorry, mała. Ja nie kłamię - posłał mi rozbrajający uśmiech i nacisnął na przycisk, by otworzyć drzwi.
Dojechaliśmy w końcu.

Północna część miasta była częścią najbardziej nowoczesną i zaludnioną, więc szliśmy przepychając się przez tłumy. Nad nami górowały metalicznie połyskujące wieżowce i drapacze chmur, które w swej doskonałości i zadbaniu były oblegane przez biura firm potęgi tego miasta. Sterylne szyby odbijały zachód słońca, sprawiając, że jego złoty blask rozlewał się po twarzach osób przemierzających ulicę. Drogie butiki i światowej klasy projektanci mody mieli tutaj swój raj na ziemi, przejawiający się w dostatku bogatych osobistości i całego stada rozkapryszonych nastolatek.




Czułam się tutaj obco. Nigdy nie lubiłam tej części miasta. Zawsze omijałam ją szerokim łukiem, bo zdawało mi się, że zarażę się od tych pustych panienek zapałem do kupowania drogich ubrań. Nie to, że nie pragnęłam posiadać tych wszystkich rzeczy... Chodziło o samą zasadę i sposób postrzegania takich dziewcząt.
Ja nie byłam materialistką.
Miałam swojego bloga, pokój wspólny z młodszą siostrą i mnóstwo spraw na głowie. W każdy czwartek popołudniu chodziłam na zakupy do sklepu ze zdrową żywnością, codziennie musiałam pomagać w domu i znaleźć jeszcze między nauką czas dla siebie.
Byłam zbyt zajęta, by móc chodzić po galeriach.
Czasem z Blear i innymi dziewczynami 'naszego pokroju' robiłyśmy nocny wypad do miasta, ale nic poza tym nie miało miejsca.


- Jesteśmy - z myśli wyrwał mnie głos Harry'ego.
Staliśmy przed wielkim apartamentowcem.
- Jesteś pewien, że to tu? - zapytałam niedowierzając. Kim byli ci Militis?! Jacyś celebryci?!
- Tak, chodź - pociągnął mnie za rękę prosto do budynku.
Przez chwilę miałam myśl, że Michelle Whitmore pasowałaby tu ze swoimi koktajlowymi sukienkami. Wszystko było takie nowoczesne i eleganckie, urządzone w stylu minimalistycznym. Każdy szczegół był dobrany ze smakiem, w stonowanych, przyjemnych dla oka kolorach. Wstyd mi było pokazywać się tu bez jakiegoś makijażu czy sukienki. Harry'emu najwidoczniej nie przeszkadzało to, że wygląda tu jak wróbel w stadzie flamingów. Podszedł do wysokiego biurka, przy którym siedziała kobieta w średnim wieku. Twarz miała wypoczętą jakby dopiero co wstała po długiej drzemce.
- Dzień Dobry, my do państwa Crooven - powiedział Harry, zwracając się do kobiety. Nadal trzymał moją dłoń.
- Dobrze, proszę za mną - uśmiechnęła się i wstała. Poczułam jak zmierzyła mnie od stóp do głów chłodnym spojrzeniem, po czym znów posłała Harry'emu zalotny uśmiech.
Ten to ma dobrze. Gdziekolwiek pójdzie, jakkolwiek będzie ubrany, zawsze znajdzie się armia samic w różnym wieku, gotowa odciąć sobie rękę za jeden jego uśmiech.
Zabawne było, że ja jeszcze ani razu nie spojrzałam na niego pod takim kątem. Był przystojny, zabawny, odważny, a w porywach czasem inteligentny i bystry. Potrafił być onieśmielająco romantyczny, chwilami wręcz natarczywie uroczy i opiekuńczy, ale jeszcze nie potrafiłam na niego spojrzeć z innej perspektywy niż przyjaciela.
Zawsze będzie dla mnie chłopakiem, który modeluje sobie włosy na mój żel do higieny intymnej.

Kobieta zaprowadziła nas do windy, którą wjechaliśmy aż na siódme piętro, a potem stanęła przed drzwiami pokoju numer 617.
- Oto apartament państwa Crooven. Czy pomóc w czymś jeszcze? - zaszczebiotała.
- Nie, nie, dziękujemy - chłopak nawet na nią nie spojrzał. Jego wzrok utkwiony był we mnie. Kobieta posłała mi nienawistne spojrzenie i wróciła do windy.
- Harry, martwię się o twoją psychikę. Ta kobieta pożerała cię wzrokiem. Czuję się zazdrosna - zażartowałam.
- No to teraz czujesz to samo co ja, gdy idziemy ulicą miasta - odparł wesoło. Zaczerwieniłam się. Nie wiem czy pod wpływem jego słów czy gorącego spojrzenia, ale fakt faktem przypominałam dorodnego buraka.
- Będziemy tak stać czy zapukasz? - zapytałam wyrywając go z zamyślenia.
- Trochę cierpliwości, Brie.
- Wyczerpałeś już wszelkie zasoby - poinformowałam i zapukałam zamiast niego.
Po dłuższej chwili drzwi otworzyła filigranowa kobieta. Wystarczyło, że jej wzrok przebiegł po naszych twarzach, a na jej, wykwitł piękny uśmiech.
- Robin, to oni! - krzyknęła podekscytowana w głąb mieszkania, po czym wpuściła nas do środka i przedstawiła się - Jestem Grace, to jest Robin, mój mąż - wskazała na mężczyznę, który pojawił się tuż za nią. Oboje wyglądaliby na zwykłych, zapracowanych ludzi, gdyby nie atrybuty Militis.
Robin Crooven miał zmierzwione, jasnobrązowe włosy, przypruszone siwizną i piwne oczy. Jego twarz naznaczona była maleńkimi bliznami i zmarszczkami, które tylko potęgowały zmęczenie wymalowane na jego twarzy. Wyglądał na typowego lekarza. Z prostokątnymi okularami i białym fartuchu, sprawiał wrażenie jakby właśnie szedł na salę operacyjną.
Grace bardziej przypominała dorosłą kobietę, zamkniętą w ciele nastolatki. Miała okrągłą, dziecięcą twarz i burzę rudobrązowych loków wokół niej. Sweterek w kolorze fuksji sprawiał, że trudno było mi sobie wyobrazić ją, ubraną w czarny kostium Militis.
- Ty jesteś Gabrielle - spojrzała na mnie swoimi wielkimi, czarnymi oczami.
Gdy nasze spojrzenia się spotkały, zobaczyłam w jej oczach coś, co przyprawiło mnie o gęsią skórkę. Pod warstwą słodkiego uśmiechu, ujrzałam szaleństwo i rozpacz.
Coś było z tą kobietą nie tak.

- Harry, widziałeś jej oczy? - zapytałam łamiącym się głosem, gdy znaleźliśmy się w pokoju przeznaczonym specjalnie dla nas.
- Tak, są stanowczo nieproporcjonalnie duże, porównując z resztą ciała - odparł beztrosko.
- Nie. Nie o to chodzi... Nie podoba mi się pomysł żebyśmy zostali tu na noc - wyjaśniłam mu szeptem. Jego mina jednak sprawiła, że od razu pożałowałam tych słów.
- Niby dlaczego? To są zaufani Militis - powiedział chłodno, siadając na łóżku.
- No nie wiem. Oni nie wyglądają na szczęśliwych i zdolnych do pomocy...
- Chyba żartujesz?! - przerwał mi - Nie widziałaś jak Grace na Ciebie patrzy? Jak na własną córkę!
- Wybacz, ale w jej oczach widziałam co innego... Zaufaj mi, Harry - próbowałam go przekonać, ale on był oburzony moimi wątpliwościami.
- Mam zaufać dziewczynie, która włamała się do szkoły tylko po to by wziąć słownik od łaciny? - uśmiechnął się zabawnie, a ja uświadomiłam sobie jak to komicznie brzmi.
- I do tego uruchomiła alarm i zgubiła klucz do pokoju hotelowego... - zaczęłam wymieniać nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Teraz wydawało mi się to takie zabawne.
- No niezupełnie. To ja uruchomiłem ten alarm... - uśmiechnął się dumnie.
- Jak?! To byłeś ty?! - trąciłam go w ramię. Czyli jednak nie jestem taką niezdarą za jaką się uważałam. Cóż za ulga.
- Wszedłem głównymi drzwiami.
- Ale one w nocy są zamknięte.
- Tym razem nie były, ale za to alarm był włączony, co nie zmienia faktu, że przedostałem się tam niezauważony - pociągnął mnie za nogę, tak, że upadłam na łóżko obok niego.
Nagle przypomniałam sobie co mówił Charlie, kiedy jechaliśmy autobusem w kierunku przedmieści, gdzie mieliśmy spotkać Harry'ego:

'- Co za idiota idzie przez najbardziej patrolowany i zabezpieczony teren w całym Widmowym Mieście, by przejść niezauważony i bez zwracania na siebie uwagi?
- To mógł być tylko on.
- I prawda jest taka, że zrobić to też mógł tylko on. No może oprócz mnie...'

Tak, czyli to była jednak prawda. Cleveland pakował się w najgorsze kłopoty z powodu swojego roztrzepania, ale potrafił się z nich wydostać. Może nie tyle, że ze sprytu, ale samego zasranego szczęścia, jakie mógł mieć tylko on.
No i Whitmore, ale dla niego nie było już miejsca przy mnie.
Zmarnował szansę.
Jednak nie opuścił moich marzeń i to najbardziej boli.
Próbuję go wyrzucić, a on i tak zawsze powraca. Dlaczego?


                              Nie wiem.






Podczas wspólnej kolacji, Robin i Grace przedstawili nam swoją córkę.

Lea z początku wydawała mi się oschła i cicha. Szczególnie w stosunku do rodziców. Oni sami traktowali ją jak zbędny element idealnej układanki swojego życia. Myślałam, że dziewczyna, jako jedynaczka (innych osób w tym apartamencie nie znalazłam), jest oczkiem w głowie rodziców. Jednak był to rodzaj rozpieszczania, polegający na spełnianiu jej zachcianek i niczym więcej. Brakowało im zwykłej rozmowy, poznania się bliżej. Mogłam się założyć, że Robin nawet nie wie do jakiej szkoły chodzi Lea. O ile chodzi...




Gdy podano wreszcie wykwintny deser, Harry przerwał ciszę, jaka ciążyła nam od jakiegoś czasu:
- Czy są jakieś wieści z Widmowego Lasu? Robin i Grace popatrzyli po sobie, jakby zastanawiali się czy można nam to powiedzieć, po czym kobieta odparła:
- Finis wypowiedział otwartą wojnę z Widmowym Grodem. Wszystkie miasta szykują się do walki, choć Militis tracą nadzieję.
- Ile zostało czasu? - zapytał.
- Nikt tego nie wie. Może tydzień, może dwa dni, może już teraz odbywa się rzeź...?
- Rada Nobilis zaprzestała poszukiwań? - doskonale widziałam jakie wrażenie wywarły na nim słowa pani Crooven. Zbladł jeszcze bardziej.
- Nie. Wpadli na nowy trop. Szukają pewnej nieśmiertelnej, która podobno jest teraz waszym celem - czyli oni wszyscy wiedzą. Wiedzą kim mogę być, wiedzą czego szukamy, gdzie i kiedy jesteśmy.
- Robinie, czy jest możliwość, że mogą znaleźć tę kobietę przed nami? Mogą ją zabić? Porwać? - Harry nawet nie tknął swojego deseru, tylko rozpaczliwie szukał w twarzach Croovenów choćby okruszka nadziei.
- Jeśli znajdą ją przed wami, na pewno coś jej zrobią. Macie bardzo niewiele czasu. Im dłużej czekacie, tym ryzyko wzrasta.
- Jutro wyruszymy z samego rana...
- Nie! Nikt stąd nie wyjdzie! - wrzasnęła Grace.
Nastało milczenie.
Wszyscy obecni w jadalni, zwrócili głowy w jej stronę z pytającym wzrokiem. Jej oczy były rozbiegane. Patrzyła to na mnie, to na Harry'ego, to na Leę. Widziałam jej zmieszanie, strach i szaleństwo.
- To znaczy, uzgodnijmy to najpierw - poprawił lekko zdenerwowany Robin.
- Dobrze - tym razem to ja zabrałam głos.
Przez resztę wieczoru starałam się nie patrzeć w stronę Grace. Przerażała mnie.
Tak, jak wcześniej powiedział Cleveland, uzgodniliśmy, że ruszymy następnego dnia z samego rana.
Lea miała nam towarzyszyć.
Dziewczyna nie wyglądała mi na taką, która lubi przygody, w których trzeba narażać życie. Bardziej pasowała do tego apartamentu i jego luksusów. Ubierała się jak typowa nastolatka z dobrej rodziny. Pewnie w swojej szkole była jedną z tych modnych panienek. Ale czy Militis chodzą do normalnych szkół?
Lea była niebieskooką blondynką o czarującym uśmiechu, jaki zaprezentowała zaraz po wyjściu rodziców z pokoju. Zniknęły pozory oschłej, pustej panienki jaką grała.

- Wiem gdzie to jest - powiedziała, gdy pokazaliśmy jej adres staruszki - Bądźcie gotowi o siódmej w swoich kostiumach.
- Myślisz, że nie będziemy się wyróżniać takim strojem? Ludzie w metrze będą się gapić - wyraziłam swoje wątpliwości.
- Nie pojedziemy ludzkim metrem - uśmiechnęła się zagadkowo i wymieniła spojrzenia z Harrym, który zdawał się nią bardzo interesować.





*****************************************



Jak wrażenia? Domysły?;)

~M xx


Ps. Bambinos, chcę poznać wasze zdanie: co sądzicie o dziewczynie Charliego? Widziałyście jej Instagrama? Ona chce do Polski?!






Pps. Kate, mam do Ciebie sprawę:*


sobota, 13 lutego 2016

Miesiąc miodowy w Dubaju

- Gabrielle, musisz być silna. Charlie jest moim najlepszym przyjacielem, ale zachował się jak kretyn... Chcę żebyś wiedziała, że mimo wszystko ja jestem tutaj, z tobą i nie mam zamiaru cię zostawić - powiedział, ocierając moje łzy.
- Wiem, Harry.
- Skąd możesz wiedzieć? Znamy się dopiero dwa dni... - uśmiechnął się sympatycznie.
- Zaufałam ci! Powinieneś się cieszyć - trzepnęłam go delikatnie w ramię.
- Uśmiechnij się i zapomnij o tym dupku. Osobiście skopię mu tyłek, gdy tylko go spotkam - obiecał rozbawiony i pomógł mi wstać.
- A więc trzymam Cię za słowo. Tylko zostaw coś dla mnie - obróciliśmy wszystko w żart.
Dzięki Harry'emu zapomniałam o całym zajściu. Ono nadal bolało i próbowało przejąć nade mną kontrolę, ale przegrywało z właśnie z Harry'm. Brunet potrafił odgonić wszystkie moje smutki, lęki i troski samą swoją obecnością. Jego obietnica i żar, jaki tlił się w jego oczach, był tak szczery, że uwierzyłam w to, że mnie nie zostawi.


Gdy znaleźliśmy się już w pokoju w hotelu Cristallo, nadal nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo udało nam się wyciągnąć od recepcjonistki zapasowe klucze.
Od razu rzuciłam się na moje łóżko.
- Chyba żartujesz! - prychnęłam, gdy brunet zaczął gramolić się na miejsce obok mnie. Zepchnęłam go niedelikatnie i specjalnie zajęłam całą szerokość łóżka swoim stusześćdziecięciosiedmio centymetrowym ciałem.
- Ej! - wrzasnął.
- Zamknij się, idioto. Jest piąta nad ranem!
- Gdzie ja mam spać?!
- Na podłodze - odwróciłam głowę w stronę ściany.
- Ehh... Życie jest takie niesprawiedliwe...
- Zależy dla kogo - posłałam mu zadziorny uśmiech.
- Nie utrudniaj mi tego - jęknął, zdjął koszulkę i zwinął się demonstracyjnie w kłębek na maleńkim dywaniku obok łóżka.
Wyglądał słodko i żałośnie.
Poczekałam jeszcze kilka minut i zaczęłam się cicho śmiać.
- Z czego się śmiejesz? - udawał obrażonego.
- No dobra, choć tu - wydusiłam, robiąc mu miejsce obok siebie. Od razu wskoczył. Przez chwilę wiercił się i kopał, by potem zastygnąć w pozie o nazwie 'kłoda'. Po chwili jednak zarzucił na mnie jedną nogę i wtulił się we mnie jak w pluszowego misia. Przeszkadzała mi jego bliskość...
- Cleveland, zachowaj chociaż odległość pięciu centymetrów ode mnie.
- To łóżko ma metr szerokości, a ja nie jestem taki wąski jak ty, a zauważ że nie jesteś tu sama - burknął i odsunął się o te głupie pięć centymetrów.
- Zawsze zostaje ci podłoga.
- Jesteś okrutna.



O dziewiątej rano zostałam obudzona przez młodą pokojówkę, która przyszła zmienić pościel. Zaspana, z poplątanymi włosami i bladą, ściągniętą twarzą poprowadziłam ją do łóżka, w którym jeszcze spał Harry. Kątem oka zauważyłam jak pokojówka zarumieniła się na widok chłopaka bez koszulki. Uśmiechnęłam się pod nosem, myśląc, że jest nawet całkiem niezły.
- Wstawaj śpiochu, zbieramy się! - potrząsnęłam nim.
- Jeszcze pięć minut, mamo... - jęknął i zakrył twarz poduszką.
- Jakbym była twoją matką, to już byś dawno nie żył, idioto.
- Dlaczego? - otworzył jedno oko.
- Nie wytrzymałabym psychicznie, wiedząc że jesteś moim dzieckiem, Cleveland - powiedziałam ironicznie. Chłopak zastanowił się chwilę.
- No dobra, tym razem wygrałaś, ale tylko dlatego że spałem dziś tylko cztery godziny - powiedział i poczłapał do łazienki.
Pokojówka szybko uwinęła się z pościelą i zniknęła tak szybko jak się pojawiła.

W czasie gdy Harry korzystał z łazienki, pozbierałam nasze rzeczy i spakowałam plecaki. Moje fałszywe dokumenty były w tym momencie do niczego. Policja miała już namiary na Clarę Farewell w swojej bazie danych i tylko kwestią czasu było to, kiedy zapukają do drzwi tego pokoju.
- Żyjesz tam?! -  zadudniłam w drzwi toalety, gdy chłopak przez pół godziny nie dawał znaku życia.
- I to jeszcze jak! - odparł wesoło.
- Szybciej!
- Daj mi żyć, kobieto! - zawył.
- Mówię poważnie.
- Ja też.
- Harry!
- Brie!
- Brie?
- Twoja nowa ksywka.
- Nie rozumiem...
- Brie to skrót od Gabrielle.
- Aachaaaa! Nie podoba mi się.
- Trudno. Przyzwyczajaj się, Brie - krzyknął radośnie.
- Zamknij się i wyjdź w końcu! - wrzasnęłam. Szczerze współczułam naszym sąsiadom...

Wyszedł dopiero po dziesięciu minutach walenia w drzwi. Zadowolony, z ręcznikiem przewiązanym w pasie i fantazyjnie ułożonymi włosami.
- Na co ułożyłeś ten szczypior? Na ślinę? - spytałam poirytowana.
- Nie, na twój żel do higieny intymnej - zripostował.
- Jesteś obrzydliwy.
- Jak ten żel. Zainwestuj w lepszy.
- Nienawidzę cię - burknęłam.
- Uwielbiasz mnie, Brie.
- Nie jestem Brie!
- Tak, tak - wepchnął mnie do łazienki i zamknął drzwi.
- Kretyn.
- Słyszałem! - krzyknął wesoło.
- Bo miałeś słyszeć, debilu!


Koło jedenastej udało nam się wymeldować z hotelu. Harry zdążył w tym czasie poderwać dla zabawy tamtą pokojówkę, która zmieniała nam pościel. Pękałam ze śmiechu gdy zaczęła snuć plany o ich wspólnym życiu.
- Oczywiście, Lizzy - potakiwał poirytowany chłopak, gdy dziewczyna zaproponowała mu miesiąc miodowy w Dubaju.
- Niestety, Lizzy, następnym razem będziecie musieli omówić szczegóły wesela, bo ja i Harry musimy coś załatwić - powiedziałam rozbawiona i odciągnęłam chłopaka od natrętnej pokojówki.
Gdy szliśmy już w dół ulicy, kierując się w stronę najbliższego marketu, rzuciłam ironicznie:
- Dubaj z pensji pokojówki? Chyba będziesz musiał nieźle kasą sypnąć, by spełnić zachcianki swojej przyszłej narzeczonej...
- Czego nie robi się dla miłości...? - odparł, a sarkazm w jego głosie aż kipiał.



W supermarkecie od razu skierowaliśmy się na dział z żywnością i kupiliśmy prowiant na najbliższe trzy dni. Harry koniecznie musiał jeszcze zajrzeć na dział z elektroniką i pomacać każdy smartfon po kolei.
Typowy facet.
Po jakiejś godzinie wyszliśmy, jedząc kupione śniadanie. Moim była słodka bułka z rodzynkami i kubek mrożonej kawy. Nie było to jakoś szczególnie smaczne, ale lepsze to niż nic.
Chyba cała ta dotychczasowa przygoda nauczyła mnie, że jeśli się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Przestało mi przeszkadzać, że najprawdopodobniej na obiad będę jadła chrupki kukurydziane, a na kolację suszone jabłka w plasterkach. To stało się nieistotne, zeszło na drugi plan. Teraz najważniejsze było odkrycie prawdy o potomku Białej Dłoni.


- Harry?
- Tak?
- Gdzie dzisiaj przenocujemy? - zadałam nurtujące mnie od jakiegoś czasu pytanie.
- Hotel Cristallo odpada, prawda?
- No raczej, chyba że chcesz żeby nas znaleźli... - prychnęłam wyrzucając papierową torebkę po mojej słodkiej bułce do pobliskiego kosza na śmieci.
Wchodziliśmy właśnie parku w centrum. Było południe, wszystko było skąpane w zimowym słońcu. Nawet drzewa bez liści nie wyglądały tak smutno jak zazwyczaj.
Zima w tym roku była zaskakująco ciepła.
- No to najprawdopodobniej zostaje nam ławka koło stawu - wskazał na jedną z nich.
- Harry, ja mówię poważnie.
- Wiem. Niedaleko stąd mieszka niewielka grupka Militis. Muszą nas przyjąć.
- A co z Radą Nobilis? Zdradzą nas im?
- Wątpię. Nikt ich nie popiera - uśmiechnął się złośliwie.
- Po co właściwie ja jestem im potrzebna?
- Charlie nic ci nie powiedział?
- Coś wspominał.
- Po prostu Rada Nobilis chce cię wykorzystać. Chcą zawrzeć pakt z Finisem. Potomkini Luxa za wolność i pokój w Widmowym Lesie.
- Chcą mnie sprzedać?
- Gorzej. Oddadzą za darmo i to jeszcze z wiązanką życzeń noworocznych - zakpił.
- Miałam cię już wcześniej zapytać: Który dzisiaj jest? - przymomniałam sobie.
- Dwudziesty ósmy grudnia. Za trzy dni Nowy Rok.
- Przegapiłam święta...
- Jak my wszyscy. Żaden Militis nie obchodził świąt w tym roku - westchnął.
- To wy też obchodzicie święta?
- Tak, ale nie jest to związane z wiarą. Wbrew pozorom ludzie i Militis mają wiele wspólnego.
- Masz jakieś wieści z Widmowego Lasu? - zapytałam siadając na pobliskiej ławce.
- Podobno cię szukają. Rada Nobilis wprowadziła przesłuchania, przeczesują każdy zakątek podziemi.
- Tak szybko się tego domyślili? Przecież nic takiego nie robiłam. Zachowywałam się jak każdy Militis - zaczęłam bawić się włosami.
- Przypuszczam, że niedowiedzieliby się, gdyby nie Finis... Wywierają na Radzie straszną presję.
- Czyli tak: Finis powiedział Radzie Nobilis o Białej Dłoni, rządając by przehandlować ją za wolność i pokój w Widmowym Lesie? A Rada połknęła haczyk?
- Mniej więcej - zmarszczył brwi - Dlaczego miałaby połknąć haczyk? Jaki haczyk?
- To przecież logiczne - wzruszyłam ramionami i podwinęłam nogi pod brodę - Jeśli oddadzą Białą Dłoń Finisowi, to stracą jakąkolwiek szansę na uratowanie Widmowego Lasu. Myślisz, że Finis grałby uczciwie i dał spokój z wojnami? To byłby koniec. Dla wszystkich...

Rozłożyłam na ławce wszystkie mapy, legendy i podania. Harry wytrzeszczył oczy.
- Co się tak gapisz?
- To ty zwinęłaś te wszystkie papiery?! Myślałem, że...
- Co robiłeś? Myślałeś?! - zapytałam rozbawiona.
- Ej, czemu jesteś taka niemiła? - jęknął z udawanym smutkiem.
- Bo mogę - zaśmiałam się głupkowato i sięgnęłam po książkę oprawioną w bordową skórkę. Otworzyłam na zaznaczonej stronie i zaczęłam czytać wspomagając się słownikiem.


                              ~»ω⊙ω«~


'Po wygranej wojnie, obarczony łupami, wrócił Wielki Lux.
Zastał spór czterech Panów Nobilis (łac. szlachcic), zwaśnionych o władzę.
Wielki Lux, cierpliwości swej im użyczył i wysłuchał każdego z Panów.
Pierwszy Pan, potomek Filli Flamma, dziecko ognia z żaru narodzone, pragnął władzy nad wszystkimi Militis Wielkiego Luxa. 
Jego życzeniem było panowanie ognia nad innymi żywiołami
Drugi Pan, potomek Filli Ventum, dziecko wiatru z niebios narodzone, pragnął władzy nad wszystkimi Militis Wielkiego Luxa.
Jego życzeniem było panowanie powietrza nad innymi żywiołami.
Trzeci Pan, potomek Filli Oceanus, dziecko wody z głębin narodzone, pragnął władzy nad wszystkimi Militis Wielkiego Luxa. 
Jego życzeniem było panowanie wody nad innymi żywiołami.
Czwarty Pan, potomek Filli Terra, dziecko ziemi z otchłani narodzone, pragnął władzy nad wszystkimi Militis Wielkiego Luxa. 
Jego życzeniem było panowanie roślinności nad innymi żywiołami.
Wielki Lux był sprawiedliwy. Stworzył ze swej dobroci dom czterech żywiołów, dał mu imię Hall ex quattuor elementis (łac. Sala Czterech Żywiołów) i użyczył królowania każdemu Panu.
Pierwszemu Panu podarował dzień pierwszy miesiąca szóstego.
Drugiemu Panu podarował dzień szósty miesiąca dziewiątego.
Trzeciemu Panu podarował dzień dziewiętnasty miesiąca jedenastego.
Czwartemu Panu podarował dzień siódmy miesiąca trzeciego.
Wielki Lux był sprawiedliwy.'



- Chyba już zawsze będę się dziwić na jakiej podstawie wybierano przynależność do danego żywiołu... - mruknęłam niezadowolona.
- Pewnie jakaś ceremonia albo coś w tym stylu - zajrzał mi przez ramię i przewrócił kilka stron - Pewnie patrzą na cechy i umiejętności jakimi dysponuje Militis i przydzielają.
- A ty? Jaki masz żywioł?
- Filli Ventum, tak jak Charls.
- Na jakiej podstawie jesteś Filli Ventum? Przecież wy dwaj jesteście do siebie niepodobni.
- Bo tu nie chodzi o całokształt. Chodzi o jedną cechę przewodnią, Brie.
- Jaką cechę przewodnią? - zmarszczyłam brwi.
- No normalną. Każdy żywioł ma taką cechę wymaganą. Ogień to odwaga, wiatr to wytrzymałość, woda to lojalność, a ziemia to inteligencja.
- Przecież można wypracować te cechy. Możesz pokonać strach i być odważnym, możesz posiąść wiedzę i stać się inteligentnym, możesz nauczyć się dążyć do celów, możesz stać się wierny i tym samym sposobem lojalny. To jest bezsensu.
- Gabrielle, nie liczy się to co wypracowałaś, zdobywając to w ciągu życia. Liczy się to z czym się urodziłaś. Rozumiesz już?
- Czyli to jest tak jak z kolorem oczu: rodzisz się z jednym, chociaż możesz w ciągu życia nosić soczewki i zażywać leki, to i tak twoim kolorem pierwotnie był na przekład zielony? 
- Dziwne porównanie - uśmiechnął się - Ale mniej więcej tak to działa, tyle że występuje coś takiego jak heterochromia, a w podziale żywiołów nie ma czegoś takiego.
- Nie można być  na przykład pół ogniem i pół wiatrem? - zapytałam rozbawiona tą durną zasadą.
- Nie. To jest jak grupa krwi, masz jedną, całą, bez połówek - wyprężył się z dumy, zrzucając swój plecak z ławki.
- Harry... Istnieje coś takiego jak grupa AB, wiesz? To porównanie jest beznadziejne.
- Zniszczyłaś moje marzenia!!! - zawył i opadł na mnie wytrącając mi książkę z ręki.
- Ej, ogarnij się!
- Nie.
- Zrzucę cię z ławki.
- Nie dasz rady. Jestem za ciężki. Mięśnie ważą.
- Hahahaha. Jakie mięśnie?! To sam tłuszcz! - poklepałam go po płaskim brzuchu.
- Jesteś niemiła.
- Ale szczera.
- I ślepa.





*****************************************




Zastanawiam się czy nie przenieść tego opowiadania na Wattpada. Jak wolicie?

~M xx

wtorek, 9 lutego 2016

Tchórz

- Cleveland...?! - pisnęłam i wybuchnęłam niekontrolowanym płaczem. Chłopakowi momentalnie zrzedła mina, a na miejsce radosnego uśmiechu wkroczyła niepewność i zdziwienie.
- Gaby...? Wszystko w porządku?
- Wy-wystraszyłeś mnie! Jak mogłeś, ty draniu! - wrzasnęłam na niego, nadal czując jak adrenalina rozsadza mi żyły.
- Uspokój się, słonko...
- Nie wyjeżdżaj mi tu z żadnym 'słonko'!
- Uratowałem cię - wtrącił zdezorientowany moim nagłym wybuchem.
- To wcale nie zmienia faktu, że mogłeś mnie wcześniej uprzedzić! Ale nie! Po co?! Przecież można się zabawić!
- Jesteś przewrażliwiona...
- Nie denerwuj mnie - warknęłam, opierając się o framugę drzwi.
- Mówiłem - skwitował i niespodziewanie podszedł do mnie na niebezpiecznie bliską odległość.
- Co ty robisz?
Nagle zamknął mnie w żelaznym uścisku.
- To nie mogę cię już przywitać? - spojrzał na mnie z miną zbitego szczeniaczka.
- Nie, póki za drzwiami stoi cała banda uzbrojonych policjantów, a my stoimy jak ostatni idioci, którzy włamali się do szkoły!
- No tak... - podrapał się po karku i podszedł do otwartego okna - Panie przodem - wskazał ruchem ręki.
Wylazłam prosto na dach sali gimnastycznej, skąd łatwo było zejść na ziemię po wielkiej lipie rosnącej na dziedzińcu.
Zauważyłam dwa wozy policyjne, zaparkowane byle jak na podjeździe i porzucone z otwartymi drzwiami.
- Nawet o tym nie myśl... - uprzedziłam Harry'ego, gdy zobaczyłam jak oczy mu zabłysnęły na widok radiowozów. Przebiegliśmy niezauważenie obok bramy i skierowaliśmy się w jakąś boczną uliczkę.
- Gdzie są Charlie i Paul? Jak mnie znaleźliście? - wysapałam i oparłam się o wilgotny mur kamienicy. Skrzywiłam się na intensywny smród zgnilizny, jaki panował w zaułku.
- Gabrielle, wyjaśnię ci to wszystko, ale... - wyglądał na zakłopotanego. Mimo mroku jaki panował, zauważyłam to samo zmartwienie w jego oczach, jakie tak przykuło moją uwagę za pierwszym razem.
- Nie, Harry. Mam dosyć waszych zagadek, powiedz mi prawdę - przerwałam mu stanowczo - Gdzie oni są?
- Wrócili do Widmowego Lasu - wyszeptał cicho.
- A-ale... Ale dlaczego...?
- Myślą, że stchórzyłaś...
Miałam wrażenie jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. Osunęłam się po murze, balansując w przysiadzie na koniuszkach palców. Jak oni mogli? Jak ON, Charlie mógł? To bolało. Bardzo. Bardziej niż wszystko razem wzięte.
- Ale... T-t tak łatwo się poddali? Charlie się poddał? - ostatnie pytanie wymówiłam przesadnie twardym i kpiącym tonem, by zamaskować drżenie głosu.
- Gaby, wiem, że to zaboli, ale... uznał, że nie będzie na siłę robił z ciebie jednego z nas. Powiedział, że nie dasz rady. Zwątpił... - spojrzał na mnie ze smutkiem.

Chłopak, który zmusił mnie do lotu na Duxie, który zmusił mnie do zagłębiania się w historię Widmowego Lasu, który zmusił mnie do walki o poznanie samej siebie, który nie odpuścił nawet, gdy ja to zrobiłam... Zwątpił i się poddał.
Tchórz.
To pierwsze określenie, jakie padło mi na myśl. Tchórz, dupek i kretyn.
Charlie Whitmore - wielki kłamca i hipokryta!
Nienawidziłam go w tamtym momencie, ale moje serce nie odczuwało nic poza gorzkim smakiem rozczarowania i bólu. Pękało.

- Nie... - zdołałam tylko żałośnie jęknąć i schować twarz w dłoniach. Czułam na sobie współczujące spojrzenie Harry'ego.
Zaczęłam płakać. Sama dla siebie. Cicho. Bo prawdziwe łzy nie chcą być przez nikogo zauważone. Nie potrzebują widowni i oklasków.
Poczułam jak chłopak klęka obok mnie i chwyta moje dłonie, odsuwając je od twarzy. Spojrzał na mnie żarliwie swoimi bursztynowymi oczami i powiedział:
- Ja Ciebie nie zostawię.

piątek, 5 lutego 2016

Kamień o smaku truskawkowym

Gdy tylko moja dłoń puściła pozłacaną klamkę drzwi i stanęłam na podeście schodów hotelu, poczułam, że dopiero teraz, tak naprawdę, zaczyna się moja własna przygoda. Ciarki przebiegły mi po plecach z podniecenia.
Minęłam donice z mirtem, który okazał się sztuczną, plastikową sadzonką i ruszyłam wzdłuż ulicy, mijając błyszczące kręgi światła na smolistym asfalcie.
Miasto nocą, zawsze przyprawiało mnie o dreszcze. Było takie tajemnicze i mroczne, wypełnione cichym, furkoczącym szumem wentylatorów na zapleczach marketów i restauracji. Gdzieś w dole ulicy słychać było strzępy dyskotekowej muzyki, odległe i dochodzące jakby zza ściany.
Przyspieszyłam kroku, gdy coś zaszeleściło za moimi plecami.
North Babylon High School powinno być tuż za rogiem.
I było.
Kamień spadł mi z serca, gdy ujrzałam znajome mury i stary kort tenisowy. Ciemne okna wyglądały złowieszczo. Może to głupie, ale zawsze bałam się, że jakaś zjawa spojrzy na mnie przez szybę. Zwykły ludzki strach miał nade mną władzę, a ja potrzebowałam rycerskiej odwagi... Czułam się mała i nieporadna, po raz pierwszy poczułam, że potrzebuję Charliego... Jego zaradności, zmysłu przygód i nawet jego zniecierpliwienia i złośliwości. Wiedziałam jak się nazywa to uczucie, ale nie chciałam żeby przysłoniło mi myśli.

'Tęsknota, Gabrielle'

Słyszałam w swojej głowie.
Mojej głupiej, lekkomyślnej czaszce, która wymyśliła ten cały cyrk z włamaniem do szkoły... Boże, jaka byłam głupia. Myślałam, że co? Że uda mi się włamać do szkoły? Niby jak? Czasem naprawdę zastanawiałam się czy przypadkiem mózg nie wypłynął mi uchem, gdy Eve znokautowała mnie pod fontanną Luxa...

Zawsze wiadomo było, że dachowe okno w damskiej łazience, na pierwszym piętrze jest wiecznie niedomknięte. Kiedyś, jakieś dziewczyny napchały w szczeliny zawiasów gumy do żucia, która potem zamarzła i zamieniła się w kamień o smaku truskawkowym.
Wejście po starych kontenerach na śmieci i przejście po pochyłych dachówkach, było dziecinnie proste, aż zdziwiło mnie tempo wykonania tej czynności.
Weszłam do łazienki dziewcząt bez najmniejszego problemu, nie licząc nadpękniętego zlewu, który musiał stanąć mi na drodze.

'I tak nikt tego nie zauważy.'

Uśmiechnęłam się sama do siebie i pomyślałam, że może wcale nie jest tak źle? Może uda mi się wszystko załatwić i wyjść z tego bez szwanku?

Wylazłam z głupkowatym wyrazem twarzy na korytarz i przez chwilę mój wzrok przyzwyczajał się do ciemności. Ujrzałam rzędy bladoniebieskich szafek i pstrokate dekoracje na ścianach, które przyprawiły mnie o przykry ucisk w sercu.

Boże Narodzenie.

Minęły mnie święta...
 Który dzisiaj jest?! Jak mogłam nie zauważyć tak ważnego wydarzenia? Gdzie wtedy byłam?

Każde święta spędzałam z rodziną. Przyjeżdżały moje kuzynki, Pia i Tess, kuzyn Stewart z Wisconsin razem ze swoją narzeczoną Denise, tęgą brazylijką oraz babcie i dziadkowie. Zawsze czekałam na Święta z niecierpliwością, był to najpiękniejszy czas w roku, bo mogłam spędzić go z rodziną, rozproszoną po całym świecie. Jedyna okazja, by móc zobaczyć, że tak naprawdę nie jestem sama na tym świecie... Ominął mnie wieczór Wigilijny, Pierwsze Święto, Drugie Święto... A może to wszystko dzieje się dzisiaj? Może właśnie w tej chwili byli już w łóżkach, po kolacji?
To bolało.
Bardziej niż powinno.
Zacisnęłam powieki, by przytrzymać w oczach łzy, które łaskotały mnie pod powiekami.

'Nie teraz. Muszę być silna!'

Zmobilizowałam się i ruszyłam wzdłuż korytarza, w kierunku schodów na drugie piętro. Tam była moja szafka.

Nigdy nie wyobrażałam sobie szkoły w nocy. Nie myślałam, że wszystko będzie rozlewać wokół swój cień, że każdy najmniejszy odgłos będzie wywoływał u mnie gęsią skórkę.
Czułam zimne macki strachu. Jak leniwie pełzną mi po plecach, zaciskają się wokół żeber i pną się wzdłuż kręgosłupa, aż do gardła.
Wiedziałam, że połowa tych szmerów i szeptów to wytwór mojej wyobraźni, ale i tak się panicznie bałam. Sama nawet nie wiem czego, ale każdy tak czasem ma...

Dotarłam do mojej szafki, graniczącej z szafką Blear, mojej koleżanki. Nigdy nie łączyła mnie z nią bardziej zażyła relacja niż zwykła znajomość.
Nie chciałam tutejszej przyjaźni. Wiedziałam co oznacza i nie podobało mi się to. Wolałam żyć nieco na uboczu i poznać każdego po trochu, niż pchać się w przyjaźnie albo związki.
Ludzie myśleli, że po prostu jestem zamknięta w sobie i traktowali mnie z dużą delikatnością, nawet szkolne badboy'e...
A prawda była taka. że każdego z nich miałam w dupie, bez względu na to jaki miły w stosunku do mnie potrafił być.
Jedyną osobą na jakiej kiedykolwiek mi zależało w tej szkole, była Chantelle. Zawsze miałam wrażenie, że ta dziewczyna urwała się z jakiejś nieznanej baśni i tkwi uwięziona w naszym świecie. Mimo, że działała na podobnych zasadach co ja i pozornie obie na wzajem nie zwracałyśmy na siebie uwagi, czułam z nią jakąś przedziwną więź. Wręcz czułam jej pragnienia, barwność myśli i nieobecność w tym świecie.
Byłam jej mentalną przyjaciółką, choć ona o tym jeszcze nie wiedziała.
Czułam, że między nami wisi niewidzialna nić porozumienia i solidarności, dlatego nie wiedzieć czemu, zaczęłam się o nią troszczyć.
Chwilami czułam się jak jej stróż.
Kochałam jej rozmarzone spojrzenie i wieczne oderwanie od rzeczywistości.

Dlaczego?
Nie wiem.

Uderzyłam pięścią w zamek szafki, słysząc jak echo uderzenia niesie się po korytarzach. Po chwili coś kliknęło i drzwiczki odskoczyły.
Bez zbędnych wymysłów wyjęłam słownik łaciny i z powrotem zatrzasnęłam szafkę.

Już miałam robić krok w stronę schodów, gdy usłyszałam głośny alarm. Najpierw uruchomił się na pierwszym piętrze, po chwili już wszystko na górze drżało od wysokiej częstotliwości tego dźwięku. Przestarszyłam się jeszcze bardziej. Czułam się jakby ktoś oblał mi kark wrzątkiem. Zaczęłam biec. Za chwilę będzie tu policja, dyrektor, a wtedy zobaczy mnie i będę mieć straszliwe problemy z moimi nieobecnościami. Jak wytłumaczę mu, że własną matka mnie nie pamięta?

Przez chwilę nie mogłam uwierzyć, że zgubiłam się we własnej szkole. Chciałam znaleźć damską łazienkę na pierwszym piętrze, a wpadłam do stołówki na parterze. Przebiegłam między stolikami, czułam jak krew pulsuje mi w głowie. Jeszcze chwila i przyjedzie policja! Gdzie iść?! Gdzie się ukryć?! Popędziłam z sercem na ramieniu na górę, a zauważyłam, że czegoś mi brakuje... Słownik?! Czy ja zawsze już będę taką ofiarą?!
Wpadłam jak burza z powrotem do stołówki, wszystko działo się tak szybko, jakby w przyspieszonym tempie, chociaż w mojej głowie wszystko gwałtownie zwolniło...

Jest!

Leżał pod jednym ze stolików, musiał wypaść mi gdy biegłam. Zobaczyłam nagle błysk świateł radiowozów policyjnych.

O nie! Nie, nie, nie!!!

Rzuciłam się w kierunku schodów i jak szalona wpadłam na korytarz, ale to nie to skrzydło...! Byłam w prawym, a to w lewym jest ta toaleta...! Nie miałam czasu na zawrócenie. Alarm ustał momentalnie, ktoś musiał wpisać kod... Czułam już na sobie wzrok policji, bałam się, cholernie się bałam! Co mnie podkusiło żeby włamywać się do szkoły?! Boże, jaka ja jestem głupia...

Usłyszałam głosy i dźwięk ciężkich butów mundurowych. Ktoś coś krzyczał, ale nie rozumiałam co. Ślady latarki na ścianach wędrowały po stołówce, a ja siedziałam wciśnięta między szafki, a drzwi do sali biologicznej i modliłam się, by mnie nie znaleźli.

'Proszę, błagam!!'

Pot spływał mi z czoła na szyję, bolały mnie oczy i uszy, a ja tylko stałam jak sparaliżowana, zaciskając usta i wsłuchiwałam się w przyspieszone bicie swojego serca. Miałam wrażenie, że jego bicie roznosi się echem.
Wyjrzałam zza szafki i zamarłam.
W moją stronę zmierzało dwóch policjantów, szli korytarzem i zaglądali z dokładnością w każdy zakamarek.

'No to już po mnie...'

Wcisnęłam się jeszcze mocniej w kant między szafką a drzwiami, tak że straciłam oddech.
Liczyłam odgłosy kroków.
Siedem... Osiem... Dziewięć...
- Chuck, co to jest? - usłyszałam gruby głos praktycznie przy moim uchu.
Powoli odwróciłam głowę w stronę funkcjonariuszy.

Na ziemi leżał klucz od mojego pokoju w hotelu...!

W tym momencie w mojej głowie popłynął potok przekleństw na samą siebie...

- Klucz. Do pokoju hotelowego. Włamywacz z... Hotelu Cristallo? Arna gościła włamywacza? - zapytał Chuck.

- Albo włamywaczkę... Clara Farewell.

O nie. Moje fałszywe dane zapisane były na identyfikatorze przy kluczu. Jak mogłam być taka głupia...

Stali może dwa metry ode mnie. Cud, że nie słyszeli mojego oddechu.

- Dobra, mamy jakiś dowód. Trzeba sprawdzić jeszcze wszystkie sale lekcyjne i sekretariat. Podobno włamywaczka weszła przez okno w damskiej toalecie.

- Pęknięty zlew, okno było niedomknięte - wyjaśnił ten drugi. Chuck oparł się o szafkę tuż przy mojej głowie. Dzieliły mnie od niego centymetry. Zbierało mi się na mdłości ze zdenerwowania i strachu.

- To jak? Ty na prawo, ja na lewo? - zaproponował. Na przeciwko znajdowało się szkolne laboratorium chemiczne.

- Ok, tylko błagam, szybciej. Załatwimy to wszystko i spadam. Jutro muszę zawieźć Anę do przedszkola, a wcześniej jeszcze zrobić jej śniadanie... - jęknął Chuck.

- Właśnie, jak tam Liz? Żyje jakoś po tej operacji? - zaczęli rozmawiać o zabiegu usunięcia wyrostka robaczkowego żony Chucka i alergii jego córki, Any, na płatki kukurydziane, po czym zaczęli wspominać swoje zawodowe wpadki.
Jeśli tak wyglądała praca w zawodzie policjanta, to już wiem dlaczego przestępstwo w naszym mieście rośnie z dnia na dzień.

W końcu zakończyli swoją nudną rozmowę i...

- O, hej! - pisnęłam jak ostatnia idiotka w stronę Chucka, który gwałtownie się odwrócił i stanął na przeciwko mnie jak wryty.
Był potężnym facetem, pod czterdziestkę z płowymi, gestymi włosami.
Stałam jak sparaliżowana, czując że zaraz albo wybuchnę śmiechem albo płaczem. Moje nogi stopiły się z podłogą, nie potrafiłam się ruszyć, nie mówiąc już o jakichkolwiek negocjacjach z policjantami. Po raz pierwszy czułam, że strach przejął nade mną władzę. Nawet nie bałam się, aż tak Neferiusów, jak tego napakowanego policjanta.

- Ty... - wycedził i wyciągnął w moją stronę rękę, chcąc chwycić mnie za ramię.

Ale...

Nie zdążył.

Poczułam jak jakieś dłonie obejmują mnie w ciasnym, silnym uścisku i z lekkością wyciągają do tyłu, wprost to sali biologicznej. Pisnęłam cicho i spojrzałam na zdezorientowanego policjanta, który zaczął coś krzyczeć i się dusić kaszlając, pod wpływem jakiegoś spreju, trzymanego w ręce tuż obok mojej głowy.

Czułam się tak zdezorientowana, że stałam się całkiem bezwładna, ale ręce nie pozwalały mi upaść. Trzymały mnie mocno, pewnie, ale i delikatnie. Poczułam zapach znajomych perfum, które poznałam bardzo niedawno.

Gdy policjant uciekł, wzywając pomoc, ręka zatrzasnęła drzwi wprawnym ruchem i przekreciła klucz.

Stałam przestraszona, nie śmiałam nawet drgnąć. Może to jakiś morderca? Albo Neferius? Ale czy Neferiusy używają perfum? Nieee...

Nagle poczułam, że ten ktoś odchyla mnie w tył i przytrzymuje w talii. Zobaczyłam znajome, rozbawione oczy, które wydawały się być czymś zmartwione.

- Hej, mała - uśmiechnął 'po swojemu', ukazując jeden delikatny dołeczek w policzku.

- Cleveland...?!





*****************************************


Hej, przepraszam, że tak długo nie dodawałam żadnego posta, ale miałam trudny początek semestru... Nie mogę uwierzyć, ale już zdążyłam zarobić uwagę za -50 punktów, od mojej 'ukochanej' nauczycielki:*
Za co?
Jak się dowiem, to napiszę:')

Jak myślicie? Co bedzie dalej?

A, i właśnie...

#TEAMHARRY czy #TEAMCHARLIE? A może #TEAMPAUL???:'D


~M xx



Ps. Bambinos, czy któraś z Was zdążyła kupić bilet na koncert w sierpniu w Warszawie? :*